Na sukces wielu polskich winnic składa się wspólna praca małżeństw, rodzeństw, par albo po prostu wspólników. Bo wino można wprawdzie robić w pojedynkę – i takich przykładów nie brakuje także w naszym kraju – jednak zdecydowanie przyjemniej jest robić je razem z kimś.
Tekst i zdjęcia: Maciej Nowicki
Wystarczy pobieżne nawet przejrzenie przewodnika Polskie Wina, by zorientować się, że wśród informacji o właścicielach winiarni znacznie częściej od liczby pojedynczej pojawia się mnoga. Znajdziemy tu małżeństwa, całe rodziny, przedstawicieli starszego i młodszego pokolenia, rodzeństwa, narzeczonych, pary. Także po prostu wspólników: tu chyba najbardziej znanym przykładem są Lech Mill i Maciej Sondij z Domu Bliskowice). Nie sądzę, by przeprowadzono kiedykolwiek szersze badania statystyczne, ale zapewne najwięcej jest małżeństw. To one wciąż stanowią istotną grupę wśród corocznych debiutów.
Dla mnie zawsze najbardziej fascynujący był podział obowiązków i ról – w każdym z takich duetów. Niektórzy działają ramię w ramię i nieobecność jednej ze stron na dowolnej degustacji czy festiwalu od razu da się zauważyć. Nie brakuje jednak przypadków, gdy „bohater drugiego planu” odgrywa równie istotną rolę, co osoba będąca „na świeczniku”. Nisko kłaniam się wszystkim – produkcja wina w Polsce musi być bowiem mieszanką pasji i szaleństwa – w tym tekście jednak mogę przedstawić jedynie kilku. Niech będą dobrą reprezentacją pozostałych.
Winiarskie małżeństwo
Nie mam wątpliwości, że gdyby zadać pytanie o najpopularniejsze małżeństwo w polskim winiarstwie, większość respondentów odpowiedziałaby: Płochoccy. I słusznie. Pozycja Basi i Marcina, właścicieli Winnicy Płochockich, nie budzi żadnych wątpliwości – co ważne, oboje ciężko na nią zapracowali. Swoją pierwszą winnicę założyli w 2002 roku nie w okolicach Sandomierza, gdzie znajduje się obecnie, a w podkarpackim Gliniku Polskim. Szybko zdali sobie sprawę, że pokonywanie w każdy weekend 350 km dzielących ich od Warszawy do miejsca nasadzeń nie będzie najprostszym zadaniem . W związku z tym w 2005 roku nowe nasadzenia pojawiły się w Darominie. To niejako zainicjowało całą winiarską historię rodziny od nowa.
Formalna kontynuacja nastąpiła w 2008 roku, kiedy Winnica Płochockich – jako trzecia w Polsce – otrzymała zezwolenie na oficjalną sprzedaż wina. Wtedy małżeństwo rozpoczęło swoisty „tour” po kraju. Prezentowali swoje wina zarówno w większych miastach, jak i mniejszych miejscowościach. W ten zresztą sposób spotkałem ich po raz pierwszy: w czasie degustacji w Łodzi. Te prezentacje zbudowały więcej niż solidne podstawy sprzedaży. Nie raz zdarzało się, że w sklepach czy restauracjach klienci chcieli nabyć „wino Płochockich”, kategorycznie odmawiając jakiejkolwiek alternatywy. Jestem przekonany, że prócz jakości wina duża w tym zasługa samej atmosfery, zdecydowanie dalekiej od formalnej czy nudnej.
Podział obowiązków
Tandem, mimo upływu lat, wciąż działa niezwykle sprawnie, a podział obowiązków wydaje się oczywisty. Winiarnia to królestwo Marcina i jest on jedyną osobą, która wie, co skrywają nie tylko kadzie, beczki czy kwewri, ale i rozmaite większe i mniejsze zbiorniki. Jest nieustającym eksperymentatorem, ciągle poszukuje nowych stylów i kupaży. Może sobie na to pozwolić. To niewątpliwie jeden z najbardziej doświadczonych i precyzyjnych winiarzy w Polsce. Pamiętam, że Basia nie raz sugerowała, by jakieś wino trafiło już do sprzedaży, podczas gdy Marcin kategorycznie odmawiał, uważając, że potrzebuje jeszcze czasu. W tym duecie Płochocka czuwa bowiem praktycznie nad wszelkimi pozostałymi aspektami pracy. Zajmuje się administracją, sprzedażą i w dużej mierze marketingiem. I kiedy pojawia się jakaś prośba, pytanie czy wątpliwość, oczywistym jest, że na „socjalach” zapytam o to właśnie Basię.
Płochoccy od zawsze stanowili inspirację dla innych – nie tylko w kwestii wina. To oni co roku w styczniu wyjeżdżali do ciepłych krajów, by „zresetować” głowy. Wiem, że co najmniej kilku winiarzy poszło ich śladem. Dowiedli też, że para w winnicy sprawdza się znakomicie – dziś w Sandomierskim Stowarzyszeniu Winiarzy absolutną większość stanowią również małżeństwa. Uczestnicząc w listopadowym Święcie Młodego Wina w Sandomierzu, można się o tym świetnie przekonać.
Partnerzy w życiu i w winnicy
Oczywiście sakrament małżeństwa nie jest warunkiem koniecznym do zgodnego prowadzenia działalności winiarskiej. Ciekawią mnie historie, w których jedna osoba już zajmuje się winem i – prowadząc tę działalność – poznaje drugą, z winem niezwiązaną w ogóle. Co wtedy? Partnerka bądź partner angażują się w przycinanie krzewów i zbiór owoców, jakby to było czymś oczywistym? Degustacje i festiwale winiarskie stają się chlebem powszednim dla obojga, czy też niekoniecznie? Czy odpowiedzi na pytania o cukier resztkowy czy czas dojrzewania w beczce również ta druga osoba musi „wykuć na blachę”?
Pytania te zdecydowałem się zadać Marcinowi Kucharskiemu, właścicielowi dolnośląskiej Winnicy Agat i prezesowi Stowarzyszenia Winnice Dolnośląskie, oraz jego partnerce – Kornelii Szymczak. Jak dziś przyznaje Kornelia, zaczęło się niewinnie – od odwiedzin w prowadzonej przez winiarza agroturystyce. Ta wizyta przerodziła się w kolejną. Ostatecznie w czasie projektu Żar Wino, organizowanego przez Kucharskiego i Nestora Kościańskiego z Winnicy Moderna, żar okazał się nie tylko winiarski. Z czasem Marcin wprowadził Kornelię w kolejne aspekty polskiego winiarstwa, jednak… nie w samą produkcję. – Nie lubi, kiedy zbyt dużo osób kręci się po winiarni, większość prac wykonuje samodzielnie – mówi Kornelia. Jednak jej cierpliwość ostatecznie doczekała się nagrody. Wspierała partnera przy kolejnych etapach produkcji wina, a w 2022 roku po raz pierwszy samodzielnie przygotowała własną niewielką partię.
Szymczak porusza przy okazji bardzo ważne zagadnienie. – Do momentu poznania Marcina uważałam, że polskie wina są zbyt drogie. Dopiero kiedy samodzielnie zaangażowałam się w pracę w winnicy i winiarni, uświadomiłam sobie, jak duży wysiłek – zarówno fizyczny, jak i administracyjny – trzeba ponieść, by wyprodukować choć jedną butelkę. Kornelia zajmuje się w Winnicy Agat również całą „biurokracją”, której Kucharski – jak sam przyznaje – szczerze nie znosi. Jej obecność w czasie rozmaitych wydarzeń winiarskich także jest już czymś oczywistym. Nie tylko dla mnie.
Zgodne rodzeństwo
W relacjach pomiędzy rodzeństwem często iskrzy – mimo że zwykle chodzi o błahostki. Czy więc możliwa jest zgodna współpraca rodzeństwa przy produkcji wina? Zdecydowanie. Wśród najbardziej rozpoznawalnych projektów winiarskich w naszym kraju dwa działają właśnie w ten sposób. Jednym z nich są Winnice Kojder z Pomorza Zachodniego. Słowo „winnice”, a nie „winnica” wzięło się stąd, że ojciec Anny Kojder-Ciubak i Artura Kojdera podzielił parcelę między dzieci. Każde „gospodarowało” nie tylko na identycznej powierzchni winnicy (choć oczywiście była ona w jednym kawałku), ale i przetwórni (w jednym budynku). Anna i Artur otrzymali odrębne kadzie fermentacyjne i zbiorniki noszące ich imiona, a na kontretykietach widnieli dwaj różni producenci.
Dziś o innowacyjnym pomyśle przypomina tylko nazwa. Rozdzielone winnice ponownie się połączyły (urzędy nie wykazywały zrozumienia dla inicjatywy taty), ale rodzeństwo dalej dzieli się obowiązkami. Artur mocniej angażuje się w etapy produkcji, reprezentuje też winiarnię na rozmaitych wydarzeniach. Anna nadzoruje sprzedaż i wszystkie czynności administracyjne . Po raz kolejny potwierdza się, że kobiety radzą sobie z tym lepiej niż faceci.
Siostra & siostra
Podobną rozpoznawalność dolnośląskiej Winnicy Silesian dała niewątpliwie siła sióstr: Marii i Soni Mazurek. Przedsiębiorstwo założył ich tata Jarosław (opisywałem je szczegółowo w jednym z pierwszych wydań Fermentu). Dziś jest to projekt na wskroś winiarski. Oprócz taty Jarosława i mamy Violetty zaangażował się w niego również mąż Soni – Esben Madsen. Jednak wciąż twarzami firmy są przede wszystkim obie siostry. Niektórzy, mówiąc o niej, używają wręcz określenia „Silesianki”. Obie są samorodnymi talentami marketingowymi. Nie sądzę, by jakakolwiek zewnętrzna agencja reklamowa była w stanie lepiej wypromować winiarnię, niż zrobiły to jej właścicielki. Koronnym przykładem jest dla mnie promocja wina Dolnosielskie, które trafiło na półki Lidla. Dziewczyny w załadowanym butelkami sklepowym wózku krążyły po parkingu, robiąc zdjęcia tak żywiołowo, że całą sytuacją zainteresowała się ochrona sklepu. Ostatecznie zostały zmuszone do opuszczenia zarówno wózka, jak i parkingu – zdjęcia zrobiły jednak furorę w sieci.
Trójpodział obowiązków
W zestawie winiarskich tandemów nie może zabraknąć tych pokoleniowych. Polskie winiarstwo jako młody byt przeważnie działa w pierwszym pokoleniu, ale praktycznie każdy kolejny rok zbliża do debiutu następców. Są jednak miejsca, które działają tak już od lat. Jako przykład niech posłuży współpraca pomiędzy tatą Marcinem i synem Kubą w przedsięwzięciu, które nosi nazwę Piwnicy Lorka. Marcin i Kuba Lorkowie nie zdefiniowali jasno podziału obowiązków. Zgodnie uczestniczą zarówno w produkcji win musujących metodą tradycyjną, jak i cydrów. Prawdą jest jednak, że o sekretach produkcji zawsze więcej powie Marcin, a sprzedażą lepiej zajmie się Kuba. Bądźmy jednak szczerzy: osoby znające tę rodzinę lepiej i tak wiedzą, że ostateczne zdanie ma żona i mama – pani Jadwiga.
Mama i syn
Równie długo działającym zespołem – i chyba w skali kraju znanym jeszcze lepiej – są mama i syn, Bożena i Michał Pajdoszowie. Michała kojarzy zapewne większość fanów polskiego winiarstwa. Piekielnie zdolny, kiedyś nazywany był „królem hibernala”. Dziś ten przydomek nie byłby już chyba uczciwy. Wcale nie chodzi o spadek jakości win z tego szczepu, ale przeciwnie: o rozwinięcie skrzydeł przez winiarza. Znacznie poszerzył on swoje portfolio, by wspomnieć choćby znakomitego rieslinga. Michał Pajdosz o winach potrafi opowiadać godzinami, nie tracąc pasji ani przez sekundę. Nie da się jednak ukryć, że w tzw. czynnościach dnia codziennego idzie mu nieco gorzej. Odpowiedzi na maila czy SMS-a można nie doczekać się nigdy, również próby dodzwonienia się rzadko bywają skuteczne.
Komu zależy na sprawnej komunikacji, powinien wiedzieć, że dzwoni się do Bożeny. „Mama Pajdosz” – taki przydomek często słyszy się w branży – trudne sprawy załatwia od ręki. Podobnie jak wszelkie oferty handlowe czy niecierpiące zwłoki wysyłki. Zwykle też to właśnie ją poznają jako pierwszą bywalcy rozmaitych festiwali. Niektórzy są wręcz przekonani, że to właśnie Bożena Pajdosz stoi za sukcesem Winnicy Jakubów. I z pewnością jest w tym sporo prawdy.
To jedynie kilka przykładów w grupie kilkuset funkcjonujących, ale dobrze oddają panującą w polskich winnicach różnorodność. Najlepiej przekonać się o tym samodzielnie – odwiedzając polskich producentów, w końcu sezon na takie wycieczki właśnie się zaczyna!