Najbardziej lubimy piosenki, które znamy, a kto dwa, trzy razy spróbował sauvignon blanc z Marlborough, rozpozna je w ciemno.
Tomasz Prange-Barczyński, fot. Mike Coker / Unsplash
Zamarłem, gdy w czasie marcowej degustacji win chorwackich w Zagrzebiu pewien producent z Dalmacji z dumą poczęstował mnie korczulańskim pošipem i oświadczył: „W tym winie fermentację inicjujemy, używając tych samych drożdży, jakie stosują winiarze w Nowej Zelandii do sauvignon blanc”. Być może to siła sugestii, ale po wsadzeniu nosa w kieliszek natychmiast poczułem zapach agrestu, pokrzywy, zielonej papryki i kocich siuśków, a więc tego wszystkiego, co z sauvignon z antypodów się kojarzy, nie ma za to wiele wspólnego z piaskowym, morskim, cytrusowym pošipem. Wino było – technicznie rzecz biorąc – świetnie zrobione. Ba, było nawet smaczne, i pewnie nie miałbym jako anonimowy konsument nic przeciwko wychyleniu jednego czy dwóch kieliszków na wakacyjnym tarasie, gdyby nie ten pošip i Korčula. Nowozelandczycy dopadli nas i tu!
Tu, bo wśród nowoświatowych sauvignon blanc rządzą niepodzielnie, narzucając swój dominujący, komercyjny styl od dawna. W 2010 roku, gdy moda na sauvignon dotarła do RPA, wiedziałem, że niemal w każdej winiarni muszę przetrwać pierwszy, nudny jak flaki z olejem, kwadrans, gdy podawane będą wina z tej odmiany. Jedyną zagadką pozostawało to, czego będzie więcej: pokrzywy czy tropikalnych owoców. Indywidualny styl poszczególnych producentów sprowadzał się właściwie tylko do wyboru i imitacji jednej z dwóch dróg wytyczonych już dawno przez enologów z Marlborough. Brak wyobraźni? O nie, konsultanci i winemakerzy z pewnością wyobrażali sobie fortuny, jakie zarobią, wypuszczając na rynek ocean lepszych czy gorszych podróbek nowozelandzkiego sauvignon. Między 2009 a 2019 rokiem sprzedaż sauvignon blanc z RPA podwoiła się.
Trudno winić Nową Zelandię za stworzenie światowego hitu, który mimo upływu czasu nie nudzi się masowemu odbiorcy.
W końcu najbardziej lubimy piosenki, które znamy, a kto dwa, trzy razy spróbował sauvignon z Marlborough, rozpozna je w ciemno. Problemem jest raczej to, że dla większości pijących wino Nowa Zelandia to wyłącznie sauvignon blanc. Więcej! TAKIE sauvignon blanc. Przemawiają za tym zresztą liczby. Niemal trzy czwarte winnic na obu wyspach zajmuje nasz antybohater. W najważniejszym i największym regionie – Marlborough – to aż 24 na 29,5 tysiąca hektarów. Gorzej, że sauvignon odpowiada aż za 85 proc. eksportu. Ile z tego stanowią butelki takie jak dyskontowy hit Greyrock, ile zaś oryginalne terroirystyczne wina w stylu wielbionego, przez niszę wszakże, Greywacke – odpowiedzcie sobie sami.
Z przebojami bywa jednak różnie, a ich przerabianie, turbowzmacnianie i miksowanie prowadzi często do karykaturalnych efektów. Nie jest tajemnicą, że za najbardziej pożądane przez konsumentów aromaty sauvignon odpowiadają tiole. Kiedy biochemik Chris Winefield z Lincoln University w Christchurch odkrył, że uszkodzenia liści i owoców w czasie zbiorów wzmacniają ich działanie, okazało się, że powszechnie stosowany na wyspach mechaniczny zbiór może sprawić, że sauvignon będzie jeszcze bardziej agrestowy i „koci”. Jednak największą rolę w wydobyciu tych nut aromatycznych ogrywają odpowiednio wyselekcjonowane kultury drożdży – stosowane i w Marlborough, i w RPA, i jak się okazało, na Korčuli, gdzie na sauvignon można przerobić nawet pošipa. Istna globalna drożdżówka.
Nowa Zelandia to nie tylko sauvignon blanc, śmiem jednak twierdzić, że zajmujące drugie miejsce w krajowej hierarchii pinot noir trafia do garstki entuzjastów.
Tamtejsze bez wątpienia interesujące rieslingi, pinot gris czy gewürztraminery to już domena winomaniaków. Również i ja cieszę się z 33 ha arneis, 46 grünera veltlinera, 8 gamay, a nawet 7 verdelho. Może nawet jeszcze przed 2030 rokiem uda mi się spróbować tłoczonych z nich win, i to nie na specjalistycznej degustacji. Na razie jednak spośród ogólnie dostępnych win z Nowej Zelandii pozostają mi do bólu powtarzalne „kocie siuśki na krzaku agrestu”.
Więcej felietonów winiarskich znajdziecie TUTAJ.