„Śniadanie wioślarzy”, Pierre-Auguste Renoir / Wikimedia Commons, domena publiczna
Dzięki degustacjom wina poznałem wielu ludzi i zaprzyjaźniłem się z nimi. Kiedy spotykamy się dziś, owszem, przy dobrej butelce, wiemy, że jest coś znacznie ważniejszego: wspólnie spędzony czas.
Tomasz Prange-Barczyński
Najbardziej lubię tych gburowatych. Z pozoru nieprzystępnych. Takich jak Nereo Bressan, który stojąc w winnicy w Farra d’Isonzo, nim jeszcze otworzyłem usta, oświadczył zdecydowanie, że ma gdzieś to, co sądzę o jego winach. Nie trzeba być tęgim psychologiem, by wyczuć, że za pozorną impertynencją kryła się swego rodzaju nieśmiałość. Gdy przyszło bowiem do degustacji i stary winiarz widział, że z radością pochłaniam jego schioppettino, pinot nero czy ekstremalne pinot grigio, z wolna łagodniał. Nawinął mi jeszcze makaron na uszy, opowiadając historię o tym, że do wędlin własnego wyrobu używa wyłącznie mięsa z tej strony świni, na której rzeczona świnia śpi. Bo zwierzęta te, jak twierdził Nereo, śpią całe życie tylko na jednym boku. W ciągu kilkunastu lat, jakie minęły od spotkania we Friuli, żaden napotkany przeze mnie masarz (a pytałem każdego) nie potwierdził teorii Bressana. To jednak zupełnie nieistotne. Wino sprawiło, że opuszczałem Farrę, będąc z ekscentrycznym winiarzem w stadium szorstkiej być może, ale niemal przyjaźni.
Wspomniałem go kilka lat później w Potomju, na chorwackim półwyspie Pelješac, gdy na drodze stanął mi Vedran Kiridžija. W wakacyjnym anturażu, szortach i polo, odwiedzałem kapitana żeglugi morskiej i winiarza w jednej osobie, eleganckiego Pavo Miličicia. Jedliśmy rybę, gdy dołączył do nas robiący wino po sąsiedzku Vedran. Spojrzał na mnie nieco lekceważąco, ciut ironicznie, jak się patrzy na turystę, który zgrywa znawcę.
Po obiedzie zeszliśmy do piwnicy Pavo, a Kiridžija, wykorzystując chwilową nieobecność gospodarza, szybko nalał po kieliszku czołowego wina z portfolio Miličicia, Dingač Grand Cru. Pavo wściekł się, że zaczęliśmy od etykiety, która powinna zwieńczyć degustację, ale Vedran zbył go stwierdzeniem, że szkoda czasu na resztę. W końcu zabrał mnie do swojej ciasnej piwnicy pełnej kadzi i używanych beczek. I znów, cierpliwa degustacja i rozmowa o winie powoli zmiękczały gburowatość Kiridžii. Winiarz sięgał po coraz starsze roczniki swoich plavacy z Dingača, a dwie godziny później mogłem już śmiało i jego wpisać w poczet „szorstkich przyjaciół”. Po latach wzruszył mnie na degustacji w Zagrzebiu, gdzie przywiózł specjalnie dla mnie butelkę swojego wina, choć byłem przekonany, że dawno zapomniał o polskim winopisarzu.
Marek Bieńczyk napisał kiedyś: „Jeśli posadzisz przy stole dwóch ludzi i postawisz im butelkę wódki – wypiją ją; jeśli dasz im wino – zaczną rozmawiać”. Nie pamiętam już, czy Mistrz sam był autorem tego bon motu, czy może kogoś cytował. Ważne, że tych kilka słów oddaje istotę mojego stosunku do wina. Ileż to razy cierpiałem w czasie samotnych wieczorów w domu, przekładając z półki na półkę tzw. dobre butelki z poczuciem, że nie mam się czego napić, bo przecież nie otworzę TEJ flaszki sam.
Za najbardziej niedorzeczną scenę w filmie Bezdroża uważam tę, kiedy bohater pije swoje wyśnione wino sam i nie ma z kim o nim pogadać.
Nigdy nie rozumiałem wieńczącej Bezdroża sceny, w której główny bohater pochłania chyłkiem, pod stołem, w barze z hamburgerami Cheval Blanc. Na początku, 19 lat temu, oburzałem się przede wszystkim dlatego, że Miles pił swoje najcenniejsze wino z papierowego kubka. Jako początkującemu wówczas krytykowi winiarskiemu nie mieściło mi się w głowie, że można nalać chevala do naczynia innego niż najwyższej próby kieliszek. Z czasem zrozumiałem, że największą niedorzecznością sceny jest to, że bohater Sideways pije swoje wyśnione wino w samotności i nie ma z kim o nim pogadać.
Zresztą nie chodzi przecież o to, by rozkminiać te wszystkie techniczne niuanse, gadać o gładkości tanin, równowadze kwasowości i alkoholu, dojrzałości owocu i odpowiedniej wartości pH. Warto po prostu w takich chwilach być z kimś. Sam tworzyłem liczne nieformalne gildie i kluby degustacyjne, gdzie godzinami gadaliśmy o takich właśnie pierdołach. Dzięki degustacjom wina poznałem wielu ludzi i zaprzyjaźniłem się z nimi – kiedy spotykamy się dziś, owszem, przy dobrej butelce, wiemy, że jest coś znacznie ważniejszego: wspólnie spędzony czas.
I chętnie otwieram to, co mam w domu najlepszego. Bo jak mawia jeden z nich, najbardziej szczodry z kolekcjonerów wina w Polsce, który na towarzyskie spotkania przynosi nie jedną, a pięć różnych flaszek, a każda z nich byłaby ozdobą osobnej kolacji: „Sprawianie przyjemności jest przywilejem”.