fot. archiwum prywatne
Po czym poznać trockistę? Jeśli wierzyć Sebastianowi Bazylakowi, którego prowokacyjny tekst pt. Rewolucja w odwrocie? ukazał się ostatnio na łamach nowego winiarskiego medium Kanał 750 – po occie i kombuczy.
Kuba Janicki
Autor swoją refleksję o kondycji ruchu naturalistycznego winiarstwa rozpoczyna co prawda od deklaracji, z której wybrzmiewa szacunek wobec ciężkiej pracy winiarzy z respektem odnoszących do natury oraz dla win powstających w sposób prosty, bez zbędnych manipulacji, nadmiernego ujmowania czy też dodawania – bardzo szybko jednak przechodzi od tych wyznań do zaskakującej, zabarwionej ideologicznie szarży. Problemem jest jednak dla mnie – pisze – dominująca ideologia winiarskiej lewicy, szczególnie tej jej części, która ma na sztandarach aromaty kombuczy czy octu winnego, mętnej barwy i osadu na dnie butelki. Chwilę później pojawiają się utyskiwania na zazwyczaj zamożnych, lewicujących miejskich beneficjentów systemu, gotowych płacić wysokie ceny za naturalne doświadczenia – co żywcem przypomina przebrzmiałą poetykę święcącego triumfy dekadę z okładem temu prawicowego profilu Młodzi, wykształceni, z wielkich ośrodków, z uporem lepszej sprawy przypisującego całe zło tego świata hipsteroosobom sączącym sojową latte na Zbawixie. Zanim przejdziemy do meritum tekstu Sebastiana, pozostańmy chwilę przy tym frapującym fragmencie.
Czy autorowi chodzi tu o swoistą metaforę, wedle której winiarstwo naturalne miałoby być w spektrum poglądów na uprawy i winifikację odpowiednikiem lewicy, a konwencjonalne – prawicy?
Jeżeli tak, to doprawdy trudno mi zrozumieć, jaką funkcję miałaby pełnić taka próba wciśnięcia dziedziny z pogranicza rolnictwa, przetwórstwa owocowego i produkcji napojów wyskokowych w ramy zarysowanego w czasach Rewolucji Francuskiej układu sceny politycznej. A może raczej – zapewne tak – jest to po prostu wyraz przekonania Sebastiana, że lewicowe poglądy ściśle łączą się z predylekcją do wytwarzania i konsumowania win niskointerwencyjnych? W tym wypadku moglibyśmy pokusić się – skądinąd wyręczając w tym autora – o jakąś próbę uzasadnienia tego przekonania kontrkulturowym rodowodem ruchu naturalistycznego, wywodzącego się wszak częściowo z ducha ‘68 roku. Nie zmieni to jednak faktu, że na poziomie płytkiego uogólnienia, wobec którego łatwo znaleźć kontrprzykłady, na przykład w postaci jawnie deklarujących prawicową orientację winiarzy, takich jak Imre Kaló czy Fulvio Bressan, cały ten polityczny trop w tekście wydaje się być bardziej wyrazem osobistych obsesji autora niż kluczem do lepszego zrozumienia zawartej w nim tezy.
Tezy, która głosi, że pewien odłam naturalizmu – ten, w którym w winach występują wspólne, charakterystyczne cechy, takie jak mętność, lotna kwasowość czy „kombuczowość”, wysuwające się na plan pierwszy, przed ekspresję siedliska czy odmiany – osiągnął swoje apogeum i stylistyczne wahadło wraca w kierunku centrum. Ciekawe, prawda? Należę do osób interesujących się żywo winem naturalnym i śledzących zmiany prądów wewnątrz tego trendu, byłem więc bardzo ciekaw, po jakie argumenty wspierające swoją tezę sięgnie Sebastian. Niestety, natychmiast po sformułowaniu tej konstatacji przechodzi do wymienienia garstki producentów, tworzących wina niskointerwencyjne o bardziej klasycznej ekspresji, stawiając ich za wzór nowego, jak to określa zgodnie ze swym rozpolitykowanym dykcjonarzem, centrolewicowego nurtu naturalności.
Rzecz w tym, że te dwa podejścia – to bardziej hardkorowe, które stawia na sznyt nazwany czasem funky, i to dążące do uzyskiwania bardziej tradycyjnych aromatów i smaków, dla którego naturalność jest drogą, a nie celem – współistnieją ze sobą od dawna. Wspominani przez autora Mathieu i Camille Lapierre, ale też choćby Catherine i Pierre Breton to nie nowe gwiazdy, ale marki z długą tradycją.
Zaryzykowałbym tezę, że na każdego skrajnego Anthony’ego Tortula z La Sorgi przypada jeden umiarkowany Fabien Jouves, na każdego Terroirystę – jakiś Natural Rascal.
Oba te style mają swoich fanów, ale jest to publiczność w dużym stopniu tożsama. Zresztą nawet w obrębie win uważanych za ekstremalne znajdziemy i radosne półamatorskie eksperymenty, i wina dogłębnie przemyślane, złożone, wielowarstwowe, jak choćby te spod ręki Andersa Frederika Steena. Nie sposób mówić tu o żadnym jasnym podziale ani tym bardziej o jakimś dokonującym się na naszych oczach historycznym następstwie.
Nie znaczy to, że Sebastian nie dotyka istotnej kwestii. Owszem, można odnieść wrażenie, że następuje pewne znużenie wibrująco-funkującym dogmatem, że wina naturalno-klasyczne w ostatnim czasie mocniej przyciągają uwagę. Z czego to jednak wynika? Może z ciągłego ulepszania praktyki, sprawiającego, że nawet przy ortodoksyjnej naturalności wina stają się coraz czystsze? Nie byłby to żaden koniec rewolucji, po prostu ciągła, ewolucyjna poprawa jakości. A może z przesunięcia winiarskiego okna Overtona, które naturalność wciągnęło do mainstreamu, co – jak zawsze w takich przypadkach – przy okazji nieuchronnie musiało doprowadzić do stępienia jej buntowniczego ostrza? To dość prawdopodobna hipoteza, ale czy w tym przypadku powinniśmy mówić o niepowodzeniu rewolucji, czy też raczej o jej cichym triumfie poprzez udany, niech stracę, sięgając do politycznej metafory rodem z kawiarnianego Gramsciego, marsz przez winiarskie instytucje?
Albo taka teoria – w czasach szybkich zmian mód styl glou glou rzeczywiście zaczął się przejadać i wkrótce zastąpi go coś innego. W tym przypadku możemy jednak obstawiać, czy wahadło rzeczywiście wychyli się w stronę naturalistów klasycyzujących, czy też podąży za nurtem, który Jess Miller z Little Crow Vineyards w rozmowie z Johnem McCarolem z magazynu Punch nazywa fazą gotycką, wieszcząc koniec prostolinijnego poptymizmu i nadejście etapu nowej kreatywności najbardziej awangardowych winiarzy.
Nie mam do Sebastiana pretensji, że w krótkim tekście, będącym z założenia raczej osobistą impresją niż głęboką analizą, nie bierze pod lupę każdego z tych – i zapewne tuzina innych, równie prawdopodobnych – scenariuszy. Ba, wręcz jestem mu wdzięczny, że, chociaż naskórkowo, porusza ten ciekawy temat. Mój sprzeciw budzi jedynie niezrozumiałe ideologiczne zacietrzewienie, które każe mu widzieć w winach naturalnych odpowiednik koszulki z wizerunkiem Che Guevary – ogłoszenie światopoglądowe wpisane w pewną popkulturową ramę. Trudno o uczciwe niuansowanie poglądów, gdy fascynujący kalejdoskop motywacji, trendów i stylów przysłania komuś chmurne oblicze El Comandante.