Skip to content Skip to footer

Wina z egzotycznych krajów

Żaden pinotage z RPA, który w życiu piłem, nie miał tak intensywnego smaku zardzewiałych gwoździ jak pewien indyjski cabernet.

Tomasz Prange-Barczyński, fot. Random Thinking / Unsplash

Bycie zagranicznym konsultantem, takim jak z Bułhakowa, to wdzięczne zajęcie. Czasami grozi jednak wypiciem boliwijskiego tannata. Owszem, przez trzy kolejne lata dane mi było pełnić intratną rolę zagranicznego konsultanta. Na zlecenie ministerstwa spraw zagranicznych Holandii spotykaliśmy się raz do roku w Amsterdamie i Hadze, by dyskutować o rynkowych możliwościach win z tzw. krajów rozwijających się, przede wszystkim z Mołdawii i Gruzji, ale też Bułgarii czy Rumunii. W czasie pierwszego spotkania jeden z gospodarzy rzucił mimochodem, że realizuje właśnie indywidualny projekt dotyczący wprowadzenia na rynek europejski win z Boliwii. Potraktowaliśmy to jako anegdotę.

– Czy panuje tam odpowiedni klimat dla uprawy winorośli? – zapytaliśmy. – W przeważającej części kraju klimat jest tropikalny, winorośl lepiej uprawiać w andyjskich dolinach, powyżej 2000 m n.p.m. – odpowiedział Holender. – A może mają tam jakieś endemiczne szczepy, zdolne zaintrygować europejskich winomaniaków? – nie dawaliśmy za wygraną. – 80 proc. upraw to muszkat aleksandryjski. Zgodnie, acz żartem, uznaliśmy wtedy, że jedyne, co może otworzyć boliwijskim winom drogę na rynki Starego Świata, to dodatek kokainy.

Temat wydawał się zamknięty, jednak rok później nasz holenderski przyjaciel przyniósł na kolejną sesję tannata z winnicy w okolicach Santa Ana w północnej Boliwii. Wino było co najmniej poprawne. Miało z 15 proc. alkoholu, potężny ekstrakt, wyraziste, choć całkiem gładkie taniny, i przemożny aromat młodej dębiny. Mogło powstać w Serbii, na południu Francji albo w Napa Valley. Z technicznego punktu widzenia trudno mu było cokolwiek zarzucić – było jednak kompletnie anonimowe, a co za tym idzie, bezbrzeżnie nudne.

Jednym z najgorszych win w moim życiu był wietnamski cardinal mieszany z sokiem z owoców morwy.

Moja nieposkromiona ciekawość winiarskiego świata jeszcze wielokrotnie popychała mnie na manowce. Z jej powodu zdegustowałem paskudnego caberneta z Azerbejdżanu, wodniste, mdłe koshu z Hokkaido, pozbawione jakiegokolwiek wyrazu wino z leżącej niemal na równiku doliny São Francisco w Brazylii, gdzie winobranie wypada trzy razy w ciągu jednego roku. Piłem też jedno z win najbardziej wymyślnych – różowy musujący ice wine z odmiany cabernet franc z Kanady. I choć od tamtej chwili minęło 17 lat, wciąż nie jestem w stanie rozkminić zamysłu winiarza.

Podczas gdy w Grand Hotelu w Bordeaux, w dwugwiazdkowej restauracji Le Pressoir d’Argent Gordona Ramsaya goście oddawali się rozkoszom stołu, ja (na zaproszenie Francuzów – sic!) siedziałem sześć pięter powyżej, w barze Night Beach na dachu, i raczyłem się winami z Sinciangu. Stanowiły one zupełnie udaną, ale jednak imitację znanych europejskich marek. Po drodze były jeszcze Jordania i Etiopia. Wreszcie – żaden pinotage z RPA, który w życiu piłem, nie miał tak intensywnego smaku zardzewiałych gwoździ jak pewien indyjski cabernet.

Radykałowie twierdzą, że nie powinno się uprawiać winorośli w miejscach, gdzie nie da ona rady rosnąć samodzielnie.

Zdecydowana większość winnic poza Europą takich możliwości nie ma. Plantacje najczęściej wymagają podlewania. Uprawy leżące zazwyczaj w cieplejszym klimacie niż ten panujący w Starym Świecie dają grona o niższej kwasowości, a to skutkuje koniecznością dokwaszania sporej części produkowanych tam win. Oczywiście, problem ten dotyczy nie tylko krajów egzotycznych, o które się tutaj spieramy, ale też trzonu Nowego Świata – z Argentyną, Chile, Kalifornią i Australią włącznie.

Wino wywieźli za oceany Europejczycy z przyczyn czysto praktycznych. W kolonizowanych krajach niezbędne im było do odprawiania mszy, stanowiło też bezpieczny napój codzienny, bezpieczniejszy od niekoniecznie pewnej wody. W jednych miejscach przyjęło się lepiej, w innych gorzej. Dziś wino można importować z dowolnego zakątka Ziemi. Upieranie się przy jego uprawie w siedliskach do tego nieodpowiednich stanowi zatem już tylko ekscentryczne hobby.

W większości egzotycznych krajów winiarskich dominują hybrydy. Lwia część plantacji w Chinach, Azji Środkowej, Indiach, a zwłaszcza w Turcji, przeznaczona jest na produkcję winogron deserowych i rodzynek. Tamtejsze wino to zwykle kwiatek do kożucha, a rozwój przemysłu winiarskiego w ostatnich latach wiąże się przede wszystkim z zaspokojeniem potrzeb rynku wewnętrznego, które generowane są przez szybko rosnącą klasę średnią.

Tak, były na mojej liście degustacyjnej genialne wina lodowe z okolic Niagary. Były świetne, długo dojrzewające musiaki z brazylijskiej Vale dos Vinhedos. Była nawet intrygująca ancelotta robiona gdzieś w okolicach Novo Hamburgo w Rio Grande do Sul. Co z tego, skoro obiektywnie rzecz biorąc, ledwie dorastały do bardzo dobrych – z pewnością jednak nie wybitnych – win europejskich.

Najważniejszym argumentem przeciw winom z „innego świata” jest dla mnie przede wszystkim ich nużący brak oryginalności.

Poza oryginalnym pochodzeniem, oczywiście. Ach! otwieram flaszkę z Phan Rang! – chwila ekscytacji i przychodzi rozczarowanie. Jak zawsze, kiedy obcuje się z kopią. Lepszą czy gorszą, ale zwykle kopią.


Więcej felietonów winiarskich znajdziecie TUTAJ.

Czy masz ukończone 18 lat?

Ta strona przeznaczona jest tylko dla osób pełnoletnich.

Wchodząc na stronę akceptujesz naszą Politykę prywatności.

E-mail
Password
Confirm Password