fot. Javier Balseiro / Unsplash
Butelka wielka przed laty będzie zawsze Proustowską magdalenką, przynoszącą smak melancholii.
Wojciech Bońkowski MW
Zrobiłem porządek w szufladzie. Na dnie sterty papierów zesłanych do niszczarki mignął mi wyciąg bankowy z epoki dziadocenu. W lipcu 1999 roku wraz z trójką przyjaciół wybrałem się na pionierską wyprawę do Toskanii. Lekko sfatygowanym polonezem zajechaliśmy do Sieny, gdzie eksplorowaliśmy z entuzjazmem – podbudowanym nowiutką edycją przewodnika Gambero Rosso – lokalną scenę winiarską. Te wspaniałe czasy przypomniał po latach wyciąg z karty kredytowej Pekao S.A.: u Maurizio Lambardiego zostawiłem 21 000 lirów, kolejnych 35 450 w Fattoria di Fèlsina, a w winotece San Domenico ostatniego dnia idyllicznych wakacji wydałem zaskórniaki – 50 tys.
Inne źródło archeologiczne w postaci katalogu kolekcjonowanych win w Excelu podsunęło, na co wydałem sumę jawiącą się wówczas jako majątek (choć w przeliczeniu było to zaledwie 25 dzisiejszych euro): Argiano Solengo. Ten okrzyczany przez opiniotwórcze wówczas media w rodzaju Wine Spectatora supertoskan usiłował wylansować nowy trend – składał się w równych częściach z czerech szczepów: sangiovese, merlota, caberneta i syrah. Pomysł prędko odszedł do lamusa, podobnie jak suto dębowy, czarno-jagodowy, bezczelnie amerykanizujący styl Solengo. Mniej więcej od rocznika 2004 wahadło winnej mody, jak o tym nieraz pisałem, przechyliło się w stronę tradycji i terroir. (O paradoksie, najlepsze wino minionego roku 2023 według Wine Spectatora znowu wypuścił Argiano, tyle że najnowsze Brunello 2018 obok nowego dębu nawet nie stało).
Z tamtej podróży do Toskanii przywiozłem bodaj trzydzieści butelek super- i innych toskanów, a w kolejnych latach zgromadziłem ich kilkaset. Beczkowane sangiovese z pocztówkowych apelacji budziło taki entuzjazm, że któregoś razu na Vinitaly (po przeszło 20 latach mogę to ujawnić) włamaliśmy się wraz z W., K. i M. na zaplecze Fèlsiny, żeby posiąść choć flaszkę brylantowego Fontalloro.
Nie byłem zresztą w tym entuzjazmie odosobniony, obok tak zwanej riojalitis toskanoza był bodaj najpowszechniejszą chorobą wieku dziecięcego wśród polskich winomanów. Rafał zachorował tak mocno, że jeszcze wiele lat później zapraszał na pionowe degustacje czołowych etykiet, korzystając wyłącznie ze zbiorów własnych. Robert do dziś śpi na rocznikach 2006 i 2007, choć już mu się dawno przejadły te wszystkie Flaccianella z 15 proc. alkoholu i nie za bardzo wie, co z nimi zrobić. A co powiedzieć o Andrzeju? On dla składowania maniakalnie gromadzonych toskanów wybudował nową, ogromną piwnicę z zaawansowanym systemem półek i oznaczeń.
Nie wiem jak oni, ale ja na sangiovese nie mogę już patrzeć. Jak to z obiektami minionych miłości, zaczęło mnie denerwować w nim wszystko: kwas z ożywczego stał się kwaśny, taniny z temperamentnych – suche jak paździerz, o dębie nie wspominając. A przecież, kochając te wina, nie podążaliśmy ślepo za modą. Entuzjazm był szczery, dopasowanie do osobistego gustu – absolutne. Tyle że ten gust się zmienił i wciąż zmienia. Wczoraj ganialiśmy za mencíą, dzisiaj za kanaryjskim listanem, ale i on już jutro wydaje się zwyczajnie pusty, bo obiektywnie trochę taki jest, tyle że akurat dzisiaj ta pustka odpowiada echem naszej własnej poezji miłosnej.
Zmienność gustów w czasie może zdawać się truizmem, ale wynikający z niej życiowy dylemat jest niewątpliwie dojmujący. Supertoskany od biedy możemy sprzedać na aukcji, ale czy nauczką ma być sceptycyzm wobec własnych emocji? Zamiast wydawać okrągłe sumy na Solengo, mamy te dewizy oszczędzać na zakup jutrzejszych ulubieńców? Nie ma gwarancji, że okażą się trwalsi. Czy po spróbowaniu stu, tysiąca, miliona win staniemy się mądrzejsi? My sami, a nie wiatr dziejów, przekłujemy balon własnych iluzji? Czy iluzją było doszukiwanie się „estetyki ciszy” w muscadecie o smaku zero? Zawrotnej humanistycznej treści w wojennych rocznikach Château Musar? Wcielenia wyższych moralnych zasad w absolutnym polerunku czołowych medoków?
Pytania rzecz jasna retoryczne. Nie można dwa razy wejść do tej samej winnej rzeki. Wina zmieniają się w czasie, niegdysiejsza energia zamienia się w „konfiturę starego kawalera”, jak ongiś nazywano słodko-balsamiczną patynę win składających się do grobu. Przemijają mody, więc wczorajsze smakowe prowokacje, przerysowane profile, jednoznaczne recepty na wielkość z czasem stają się w najlepszym razie manieryzmami, a częściej – karykaturami. Wina środka, niegoniące za trendem, ze swej istoty uratują nieco więcej, ale ich estetyka prędzej czy później też stanie się passé. Własne emocje możemy dobrze pamiętać, ale nie możemy ich ponownie przeżyć. Butelka wielka przed laty będzie zawsze Proustowską magdalenką, przynoszącą smak melancholii.
Co zatem robić? Otwierać dawne trofea z pogardą, na entuzjazm młodości reagować cynizmem? Pogodzić się z marnością naszych winnych namiętności? Nie, szukajmy po prostu tych jutrzejszych. Obstawiam, że w 2024 roku dziadersi porzucą już listana i zachwycą dagestańskim winem starzonym w koźlej skórze. Zaś pokolenie Z po raz pierwszy spróbuje dojrzałego margaux i też się zachwyci. I w obu przypadkach będzie to szczere.