W przypadku win naturalnych czasy zmieniają się rewolucyjnie. I nie ma większego znaczenia, czy są to wina naturalne, czy „naturalne”.
Marek Bieńczyk, fot. Ambitious Studio / Rick Barrett / Unsplash
Wina naturalne rzucają człowiekiem od ściany do ściany. Przynajmniej w przypadku człowieka, który nosi moje imię i nazwisko. Ponad rok temu otworzyłem dla miłego towarzystwa wino, które szumnie zapowiadałem. Umiejętnie rozbudziłem nadzieję: „Zobaczycie, jakie dobre”. Okazało się dobre tak sobie. Po prawdzie w ogóle. Zmęczone, wymięte, podstarzałe, aromatycznie nietrafne, jak zapach obory w salonie Sephory. Marcel Lapierre, Morgon 2018. To prawda, rocznik dla Beaujolais nie najlepszy, zbyt gorący. A w dodatku butelka sprowadzona z Hiszpanii, wersja bezsiarkowa.
Rok później, w lutym, tradycyjnie pojechałem z przyjaciółmi na pojezierze, połazić po pustych lasach i ogrzać się wieczorem przy kominku. Podział obowiązków był oczywisty: oni zabierają jadło, ja przywożę wino. Przez dwa tygodnie serwowałem całkiem znośnie, to jakieś stare bordeaux classé, to rioję reservę czy wyższej klasy xinomavro, to wina rodańskie z wysokiej półki. Wreszcie nadszedł wieczór ostatni. Z duszą na ramieniu wyciągnąłem – kupiłem był dwie – butelkę Lapierre’a. Ten sam Morgon 2018, sprowadzony z Hiszpanii, bezsiarkowy. Niebo w gębie. Raj w trzewiach, pyszne, ożywcze, młode, energetyczne. Warto było. Niech żyje ród Lapierre, pomyślałem, jeden z ojców założycieli ruchu win naturalnych we Francji.
Bob Dylan jak zawsze ma rację: czasy się zmieniają. Co tam dużo gadać, w przypadku win naturalnych zmieniają się rewolucyjnie. I nie ma większego znaczenia, czy są to wina naturalne, czy „naturalne”. Ani to, że niektóre z nich chciałyby być „naturalnymi”, a nimi nie są – lecz tylko się pod nie podszywają albo do „naturalnej” kondycji aspirują. Ani to, że za pięknym słowem kryteria harcują jak zające na łące. Liczy się intencja, a ta jest radykalna. Na tyle radykalna, że założyła nową wiarę; nielicznym ewangelistom – tu świętej pamięci Marcel Lapierre – udało się stworzyć nową, heretycką i coraz bardziej powszechną religię.
Można o niej mówić i politycznie, i estetycznie. Zacznijmy od polityki, aby mieć to z głowy. Dostrzegam tu pewien paradoks. Właściwie dwa paradoksy. Ruch naturalistyczny powstał – to jedna z ważniejszych przyczyn – w kontrze do supremacji wielkiego kapitału wplątanego w produkcję i dystrybucję win. Zarówno na poziomie win aukcyjnych, kolekcjonerskich, jak i na poziomie prymarnego przemysłu winiarskiego, wytwarzającego gówniane tanie wina wpychane na półki supermarketów. Ćwierć wieku temu rebelia naturalistyczna była radykalnie antyholdingowa, antyarystokratyczna, antyelitarna, antyboomerska. Lewicowa, anarchistyczna, skierowana przeciwko liberalizmowi; natomiast najbardziej entuzjastyczne przyjęcie zgotowała jej publiczność w miarę zasobna i zatrudniona jakże często w korporacjach, słowem: hipsterska, proliberalna, z reguły, by ująć to ludycznie i symbolicznie, prozdrowotna, wegetariańska i na rowerach.
Taka też jest ich publiczność dzisiejsza. Drugi paradoks polega na tym, że w ciągu tego ćwierćwiecza wytwórcy win naturalnych w dużej mierze doprowadzili swoje uczucia antyelitarne do sympatii populistycznych, w wyniku czego – mówiąc skrótowo i w uproszczeniu – zwolennicy Le Pen (i innych populistów) produkują wina naturalne dla zwolenników Macrona (i innych liberałów).
Zajmijmy się jednak estetyką; to dla nas istotniejsza kwestia. Każda rewolucja szybko osiąga swoje apogeum (jak Terror podczas Rewolucji Francuskiej), które przez pewien czas bezwzględnie obowiązuje. Przekładając na nasz język: wina naturalne były pite najpierw ideologicznie; żadnego kompromisu. Śmierdzą, źle się starzeją, pachną myszą, szczurem czy innym gryzoniem w trakcie rozkładu lub, przeciwnie, w trakcie przebieżki, nie ma to żadnego znaczenia. Rioja nienaturalistyczna, Bordeaux nienaturalistyczne myszą nie jadą, ich bukiet jest nawet urzekający, lecz i tak wolimy mysie bobki, futerka i fermentujące w ustach jabłka imienia świętego Utleniacza. Wolimy wina z błędami, na skraju pijalności, z etykietkami w stylu graffiti jak cię mogę, na antypodach artystycznej kreski Banksy’ego.
Ale, jak uczy Historia, w przypadku udanych rewolucji (bo są i takie) bunt się z czasem ustatecznia. Terror zanika, z rewolucji zostaje, mimo różnych niedogodności, to, co niej najlepsze – jak prawa człowieka w przypadku Rewolucji Francuskiej. Nie ma wątpliwości, że wina zwane naturalnymi w ostatnich latach bardzo podniosły poziom i nastąpiła przemiana. Tak jak kiedyś smakowały ze względów ideologicznych, tak teraz coraz częściej smakują ze względów czysto zmysłowych. Idee wykonały swoją niekiedy czarną robotę, wskazały kierunek, ukształtowały zmysły. Winiarze, naturalistycznie nim podążając, zaczęli rozumieć ze swoich win więcej niż w okresie pionierskim. Powoli, bo powoli, lecz w końcu wyjątek stanie się normą. Moim zdaniem nie ma już odwrotu.
Coś się ruszyło, zmieniło nawet w najbardziej opornej percepcji. Zaskrzypiały najstarsze fotele. Czuję to również po sobie. O ile umysł z przyzwyczajenia krytykuje i jest ostrożny, o tyle zmysły coraz bardziej się otwierają. Owszem, zdarzają się nadal mało pijalne butelki i rzuca mnie na jedną ścianę, lecz coraz częściej przebywam pod drugą i czuję się tam coraz lepiej. Jeszcze trochę, a ozdobię ją niezłym graffiti.
Ten felieton ukazał się w magazynie Ferment Naturalny. Miło nam poinformować, że już wkrótce, w listopadzie, do rąk Czytelników trafi nowe wydanie rocznikowego Fermentu.