Nie chce zaskakiwać, zachwycać, oszałamiać, pozostawać w pamięci; nawet nie musi pasować do jedzenia. Jesienne wino jest jak przyjaciel, z którym można pogadać, ale i posiedzieć w ciszy. Po prostu jest.
Inka Wrońska, fot. Anne Nygård / Unsplash
Są chwile, kiedy pragniesz nowości, zmian, działania – są jednak i takie, kiedy warto całkowicie oddać się temu, co znane, bezpieczne, przyjazne. Początek jesieni obfituje w takie momenty; wrzesień, październik, babie lato – to nie czas eksperymentów, tylko podsumowań. Nie pora na wynalazki, raczej na ponowne odkrywanie tego, co się już kiedyś sprawdziło.
Przeczytałam gdzieś, nie pamiętam gdzie, słowa przypisywane Robertowi Kennedy’emu: „Postęp to piękne słowo. Ale jego motywacją jest zmiana. A zmiana ma swoich wrogów”. Czy jestem wrogiem zmiany? Nie jestem, chyba nie – ale jesienią faktycznie mi ze zmianą nie po drodze.
Jest coś niebywale konserwatywnego w tej porze roku, w delikatnie przymglonym słońcu, w szuraniu kolorowymi liśćmi w parku Skaryszewskim. Coś takiego, co każe wygrzebać ze sterty winyli Bacha albo Chopina, albo przynajmniej włączyć na Spotify składankę ze smooth jazzem.
Przyjemności, które koją
To samo coś sprawia, że do sosu grzybowego dodaję kolejną łyżkę masła. Że karmelizuję jabłko, zamiast zjeść je na surowo; w dodatku grubo posypuję po wierzchu kruszonką. Jesienią lepiej smakuje mi piernik niż schłodzony melon, a marzenie o gęstym gulaszu z łatwością wypiera myśl o dietetycznej sałatce z rukoli. Jesienią odkrywam na nowo comfort food i przyznaję, że najwspanialsze przyjemności to nie te, które zaskakują, lecz te, które koją.
W tym sensie comfort food nie jest nawet jedzeniem poprawiającym nastrój. Jest raczej portalem, który przenosi człowieka w czasie, do chwil, kiedy było mu tak dobrze, jak nigdy potem.
Jesienią nachodzi też czas na comfort wines, wina pocieszenia. Wrzesień i październik to nie pora na pét-naty, naturalsy i rosé. Nie szukamy – ja w każdym razie nie szukam – win wykwintnych, wymagających skupienia i uważności na terroir, szczep, producenta. Potrzebuję win o dobrych manierach, ale i przyjaznych, takich, które lubią przytulić się do pieczonych udek kurczaka, do posypanej cynamonem zapiekanki z jabłek i ryżu, do gorącej zupy dyniowej skropionej czarnym olejem ze Styrii. Potrzebuję win, które nie będą wymagały ostryg, trufli, ani homara. Które ucieszą się nawet z pizzy zamówionej z dowozem, z frytek posypanych grubo parmezanem i z odgrzewanej fasolki po bretońsku. Potrzebuję win, które wybaczają.
Nebbiolo ku pokrzepieniu
W takich chwilach z rozrzewnieniem myślę o nebbiolo, zwłaszcza o jednym konkretnym, od Vajry. Beczki jest w nim tylko ciut, uwodzi natomiast owocowością. Bukietem, w którym czarne soczyste wiśnie łączą się w jedno z delikatnym zapachem fiołka i róży; w ustach rozlewa się korzennie i ciepło. To wino przejścia pomiędzy późnym latem a wczesną jesienią. Wino do risotta z prawdziwkami, i do makaronu z sosem bolońskim, i do wołowej polędwicy krótko rzuconej na rozgrzaną patelnię grillową, i do szwarcwaldzkiego tortu.
W inne dni myślę o vermentino; przypomina mi się podróż do Ligurii, kiedy na kilka dni zatrzymaliśmy się w San Remo, i to właśnie vermentino było odkryciem – słonawe, ziołowe, oleiste, o aromatach jabłek i gruszek, z odrobiną migdałów gdzieś w tle i goryczką na końcu, ale taką leciutką, prawie niezauważalną. W tawernach piliśmy je do trofie z pesto, do którego to dania z jakiegoś powodu w Ligurii dodają ziemniaki i fasolkę szparagową; i było to dobre. Ale jeszcze lepiej vermentino smakowało mi potem, w Polsce. Pewnego jesiennego wieczoru – właśnie, jesiennego – otworzyłam butelkę tego wina do cacio e pepe, które zrobiłam z podwójną porcją pecorino. I prawdę mówiąc – to już nie była kolacja, to była terapia, jak wtedy, kiedy dwudziesty raz z jednakową przyjemnością oglądasz Diabeł ubiera się u Prady albo filmy o Bridget Jones i nikt nie komentuje, że powinnaś raczej wybierać kino ambitne i nowatorskie.
Tu i teraz
Jesienne wino pocieszenia nie jest ambitne. Niczego nie udowadnia, nie chce zaskakiwać, zachwycać, oszałamiać, nie chce nawet pozostawać w pamięci. Nie musi być bohaterem spektaklu, nie wymaga notki na Vivino czy posta na Instagramie. Prawdę mówiąc, ono nawet nie musi pasować do jedzenia; chcesz wypić rioję do grillowanego oscypka z żurawiną – pijesz. Jesienne wino jest jak miękki, stary, wełniany sweter; jak parasol, kiedy za oknem deszcz; jak przyjaciel, z którym można pogadać, ale i posiedzieć w ciszy. Jest tu i teraz – w butelce, w kieliszku, w ustach. Nic więcej, tylko jest.
Więcej felietonów winiarskich znajdziecie TUTAJ.