Skip to content Skip to footer

Hunwejbini szkła, czyli kieliszek na wakacjach

Dobry kieliszek to podstawa. Zły potrafi odebrać przyjemność obcowania z najlepszym nawet winem. Nie dajmy się jednak zwariować.

Tekst i zdjęcie: Tomasz Prange-Barczyński

Georg Riedel, twórca współczesnej potęgi fabryki kieliszków i szkła winiarskiego w austriackim Kufsteinie, wyznał mi kiedyś w półprywatnej rozmowie, że nie ma nic przeciwko napiciu się wina – oczywiście w określonych okolicznościach – z papierowego kubka. Powiedział to człowiek, który stworzył setki modeli kieliszków i karafek służących delektowaniu się nie tylko wielkimi burgundami i supertoskanami, syrah czy furmintem, ale też winami z tak rzadkich z naszego punktu widzenia odmian jak kranostop złotowskij (ok, za tę kreację zapłacili Rosjanie). Kilka lat później zadałem to samo pytanie synowi Georga, Maximilianowi. Junior odpowiedział zdecydowanie: nigdy!

Szklanym naparstkom mówimy: nie!

Jako zagorzały przeciwnik winiarskich gadżetów nie pochwalam budowania kolekcji kieliszków – jednych do chianti, innych do sauvignon, jeszcze innych do chardonnay czy merlota. Cenię jednak dobre szkło i zawsze przekonywałem tych, którzy chcieli słuchać, że o ile szkoda pieniędzy na dziesiątki nic nie wartych winnych gadżetów, na szkło zawsze warto się szarpnąć.

Dobry kieliszek, przede wszystkim duży, odpowiednio wyprofilowany, koncentrujący aromaty, wykonany z cienkiego szkła, zbliża mnie do wina. Pozwala wychwycić niuanse niedostępne w naczyniach małych i o nieodpowiednim kształcie. W początkach XXI wieku zżymałem się na Francuzów serwujących najlepsze nawet wina w rzekomo profesjonalnych, przypominających andaluzyjską copitę do sherry kieliszkach degustacyjnych INAO. Choć te i tak były lepsze od powszechnych w barach i restauracjach naparstków.

Jeśli nie wiecie o czym mówię, przypomnijcie sobie scenę z kultowego filmu Skrzydełko czy nóżka Claude’a Zidi. Syn głównego bohatera odtwarzanego przez Louisa de Funèsa degustuje Romanée-Conti w takim właśnie mikroskopijnym verre à vin. Gdy jeden z gwiazdkowych hoteli warszawskich przygotował na wizytę producentów z Montalcino „szkło bankietowe”, grzmiałem. Płakałem, gdy w Mołdawii zmuszono mnie do degustacji pysznej feteaski w plastikowej czarce. Tak, byłem i poniekąd wciąż jestem hunwejbinem szkła. Bo dobry kieliszek to podstawa – i dla profesjonalisty, i dla amatora. To także forma szacunku wyrażona przez degustatora wobec winiarza. Ale…

Współczynnik tolerancji

Jestem na wakacjach. Z rodziną i grupą przyjaciół dotarliśmy w początkach sierpnia do nasady wschodniego palca półwyspu Chalcydyckiego. Dom nad samym morzem, za zakrętem góra Athos, przyjemna bryza pozwala oddychać w temperaturze 30°C. Witamy się z krajobrazem pysznym, różowym, musującym xinomavro Akakies od Kir-Yanni. Wymarzony początek urlopu. Dzielę się ze światem tą radosną chwilą, wrzucając na media społecznościowe zdjęcie kieliszka wypełnionego ciemnołososiowym winem na tle intensywnie granatowego morza. Wkrótce pojawiają się lajki, ale i komentarze: horrible glass, „ale ten kieliszek…”, „to szkło”. Z początku próbuję polemizować, ale szybko daję sobie spokój. Bo o co tu walczyć? I z czego się tłumaczyć? Kieliszek jak kieliszek. Dobrze, że w ogóle jest, bo w wielu wakacyjnych kwaterach takich naczyń brakuje. Mając tego świadomość zwykle wrzucam do samochodu kartonik z kilkoma niezłymi kieliszkami. Ale nie zabieram ich do samolotu.

Czas kanikuły ma to do siebie, że wzrasta mi (nam?) współczynnik tolerancji. Nawet najprostsze roditis z greckiego marketu po cztery euro za flaszkę smakuje wybornie. Bo wakacje, pogoda, bo okoliczności przyrody, wreszcie – miłe towarzystwo. Czy doceniłbym je bardziej w riedlu lub zalto? Nie sądzę, bo w takiej sytuacji szkło ma drugorzędne znaczenie. Zresztą grubo ciosane, za to całkiem duże i przynajmniej odrobinę „tulipanowe” kieliszki naszej gospodyni Despiny wcale nie są najgorsze. A czasem po prostu warto odpuścić.

Tignanello z gwinta

Dawno temu grupa miłych, choć nie-winnych znajomych, z którymi podróżowałem po Toskanii, zaciągnęła mnie do sieneńskiej enoteki i poprosiła o wybranie wina, które można by określić mianem „kultowego”. Sięgnąłem po tignanello. Panowie poprosili o otwarcie butelki i obciągnęli ją z gwinta na parkingu pod latarnią. Głównie po to, żeby sobie zrobić zdjęcia, dla beki. Można i tak.

W książce Riesling i tapasy opisałem wieczór, gdy znalazłem się po zmroku w warszawskim Ogrodzie Krasińskich z zaprzyjaźnionym twórcą świetnych biodynamicznych dziś już barolo, Enrico Rivetto. Miałem przy sobie, z pewnych względów, które nie wiążą się z tą opowieścią, otwartą butelkę blaufränkischa ze Spitzerbergu od Dorli Muhr. Z zapałem opowiadałem Heniowi o specyfice karpackiego siedliska w Carnuntum i o nieznanej mu zupełnie odmianie.

Nagle przyszło olśnienie. – Enrico, przecież ty zupełnie nie masz pojęcia o czym ja mówię. Pij! – wręczyłem butelkę Spitza włoskiemu winiarzowi. Wzięliśmy po łyku. Tak, tak, wprost z flaszki. Nigdy wcześniej Spitzerberg od Muhr nie smakował mi tak bardzo. Co więcej, doniosłem do domu prawie całą zawartość butelki i następnego dnia przygotowałem degustację doskonałą. Z jasnym umysłem, około jedenastej doprowadziłem wino do idealnej temperatury, przygotowałem najlepszy burgundzki kieliszek, jaki miałem w domu (w takich, moim zdaniem, blaufränkische czują się najlepiej) i… powtórki z poprzedniego wieczoru nie było. Spitz, owszem, znakomity, ale bez owego błysku geniuszu, który towarzyszył próbie w parku.

To oczywiście nie kwestia kieliszka czy jego braku a raczej, z przeproszeniem, magia chwili. Czasami do winiarskiej epifanii kieliszek nie jest niezbędny. Na wakacjach liczy się morze, wiatr, słońce i, nade wszystko, ludzie wokół. I wino. A dopiero potem kieliszek.

PS W każdej innej sytuacji oraz gdy tylko to możliwe wybierajcie dobre szkło!


Więcej felietonów winiarskich znajdziecie TUTAJ.

Czy masz ukończone 18 lat?

Ta strona przeznaczona jest tylko dla osób pełnoletnich.

Wchodząc na stronę akceptujesz naszą Politykę prywatności.

E-mail
Password
Confirm Password