fot. Luca Micheli / Unsplash
Mieszkamy w języku i wina też pijemy w języku. Potrzebujemy słów nie tylko na określenie szczepu i producenta, ale i miejsca pochodzenia. W dobie win terroirystycznych bardziej niż kiedykolwiek.
Sławomir Sochaj
Puls Biznesu: „Sporo atrakcji, jakimi polska Toskania kusi turystów, jest związanych z winem – spacer szlakiem bachusikowym, zwiedzanie winnic, degustacje regionalnego wina i przysmaków to tylko kilka powodów, dla których warto odwiedzić Zieloną Górę i okolice”.
Gazeta Lubuska: „Magiczna kraina Polska Toskania w Lubuskiem. Odkryj Lubuski Szlak Wina i Miodu, poznaj ludzi pełnych pasji, przyjedź na Winobranie!”.
To tylko niektóre z „polskich Toskanii”, o których można było przeczytać w ostatnim roku w polskich mediach. Google pokazuje, że termin „polska Toskania” został użyty w internecie już ponad 12 tysięcy razy. Wyraźnie ustępuje mu „polska Prowansja” (960 razy) i „polska Burgundia” (122 razy), przy czym „Burgundia” ma tę niewątpliwą zaletę dla obserwatorów winnego dyskursu, że wyklucza z kręgu przedmiotów zachwytu lawendę czy pagórkowaty pejzaż i odnosi się z dużym prawdopodobieństwem tylko do regionu winiarskiego.
Termin „polska Toskania” został użyty w internecie już ponad 12 tysięcy razy.
„Polska Nadrenia” też ma mocną reprezentację, ale po dokładniejszym wejrzeniu okazuje się, że chodzi głównie o busy kursujące na trasie Polska – Nadrenia Westfalia. „Komparanimy” – tak nazwijmy roboczo te określenia – wzbudzają często heheszki wśród polskich fanów wina, ale problem jest poważniejszy, niż przypuszczamy. Po głębszej analizie może się okazać, że świat wina nie jest tu bez winy.
Nieprzypadkowo „polska Toskania” szczególnie często używana jest w kontekście województwa lubuskiego. Częściowo jest to smutną konsekwencją geografii wyobrażeniowej, która odcisnęła w tym regionie wyjątkowo mocne piętno i z której reliktami do dziś mamy do czynienia. Zacznijmy od samego sformułowania „ziemia lubuska” (łac. terra lubusiana), które historycznie odnosiło się do niewielkiego skrawka dzisiejszego województwa i obejmowało także ziemie po drugiej stronie Odry, w tym Lubusz (niem. Lebus). Po 1945 roku w cudowny sposób rozszerzono jej desygnat na tereny obejmujące historyczny Śląsk (w tym Zieloną Górę), Brandenburgię (Gorzów), Pomorze, Łużyce i Wielkopolskę.
Na domiar złego Gorzów, który nigdy nie miał nic z Polską wspólnego, ochrzczono „Wielkopolskim”. Patchworkowy charakter nowej „ziemi lubuskiej” sprawił, że w porównaniu do innych miejsc zachodniej Polski znacznie trudniej było tu stworzyć zalążek zakorzenionej w historii tożsamości regionu. Zaniechanie używania historycznych nazw regionalnych z jednej strony i propagandowy charakter nowej nazwy województwa z drugiej utrudniły nawiązanie emocjonalnych więzi z miejscem zamieszkania. Rozwiązaniem w ostatnim czasie okazało się powstanie bardziej lokalnych tożsamości, związanych z konkretną lokalizacją, np. Zieloną Górą. To trend, który z punktu widzenia wina jest bardzo obiecujący.
Nie ma nic dziwnego w tym, że europejskie regiony winiarskie pokrywają się zazwyczaj z regionami i mikroregionami historycznymi, które mają specyficzną kulturę, także kulinarną, czasem nawet osobny dialekt czy język. Wyjątki, takie jak powstała ex nihilo w latach 50. ubiegłego wieku Franciacorta, tylko potwierdzają tę regułę. Nawet tam zresztą szukano historycznej legitymacji nowo powstającej nazwy w używanym w średniowieczu przez urzędników Brescii określeniu „Franzacurta”.
Europejskie regiony winiarskie pokrywają się zazwyczaj z regionami historycznymi, które mają specyficzną kulturę, czasem nawet osobny dialekt czy język.
Oczywiście o odrębności kulturowej winiarskich regionów na miarę Piemontu czy Burgundii w zachodniej Polsce nie może być mowy, i to z przyczyn, które można by długo wymieniać. Niemniej odgruzowywanie mostów między przeszłością a teraźniejszością ma duże znaczenie dla identyfikacji regionu. Dobrze wiedzą o tym Krzysztof Fedorowicz, który odkurzył nazwę „sekt”, czy Marcin Furtak, który wypuścił niedawno pierwsze odmianowe wino z historycznego szczepu tauberschwarz.
Ciągle jednak oficjalnej nazwy nie odzyskał sam region. Konsument nie ma możliwości identyfikacji pochodzenia wina po nazwie geograficznej, takiej jak Zielona Góra czy Krosno Odrzańskie. W tym samym czasie w mediach i książkach wciąż dobrze mają się sformułowania w rodzaju „historia lubuskiego winiarstwa”, rodem z powojennej geografii kreatywnej.
Tak długo, jak długo nie będą istnieć w naszym kraju konsekwentnie stosowane określenia geograficzne, semantyczna próżnia zasysać będzie „polskie Toskanie” i „polskie Burgundie”. Mieszkamy w języku i wina też pijemy w języku. Potrzebujemy słów nie tylko na określenie szczepu i producenta, ale i miejsca pochodzenia. W dobie win terroirystycznych bardziej niż kiedykolwiek. Jeśli kwestia apelacji, choćby tych najprostszych, których głównym celem jest możliwość stosowania nazw, a nie skomplikowane normy jakościowe, wzbudza wśród polskich winiarzy nieśmiałość, niech będzie to przynajmniej spójna polityka komunikacyjna.
Gdybyśmy już dziś zaczęli promować Zieloną Górę nie tylko jako miasto, siedzibę Winobrania i zagłębie „win lubuskich”, ale też jako region winiarski pełną gębą, z osobną identyfikacją – być może za 10 lat mielibyśmy takich mikroregionów w Lubuskiem kilka. Niekoniecznie tam, gdzie udało się odnaleźć ciągłość historyczną, ale przede wszystkim tam, gdzie winiarze zrozumieli, że w winie ważniejsze od granic administracyjnych są granice formacji skalnych, małych ojczyzn i zbiorowej wyobraźni, nastawionej na tworzenie spójnego, charakterystycznego dla danego miejsca stylu.