fot. Inka Wrońska
Rosato smakowało wiśniami i czarnymi czereśniami, było przyjemnie schłodzone. Bardzo dobre, powiedziałam. Primitivo zawsze dobre, potwierdził kelner.
Inka Wrońska
No i co ja będę pić w stolicy Apulii, w mateczniku primitivo, myślałam sobie ponuro, siedząc w samolocie. Mogłam pojechać na wakacje dokądkolwiek, do Piemontu powiedzmy, czy Toskanii, a nawet do Kątów Rybackich, ale nie, zachciało mi się Bari. Trudno, nikt mnie nie zmusi, zdecydowałam, ma się tę swoją godność, ma się tę starannie od lat podsycaną awersję do primitivo. Jest duma, jest uprzedzenie, Jane Austen mogłaby pisać o mnie książki.
Żeby nie było nieporozumień – nie zamierzałam podczas wakacji we Włoszech całkowicie z wina zrezygnować, choć wiedziałam, że łatwo nie będzie, bo dwie inne popularne w Apulii odmiany czerwone, nero di troia i negroamaro, to też niespecjalnie moja bajka, a już zwłaszcza latem i nad morzem.
Sytuacja poniekąd patowa, ale rozwiązanie przyszło już pierwszego dnia. Wybraliśmy się na spacer w kierunku Città Vecchia, średniowiecznej części miasta, po drodze zahaczając o port rybacki i targ rybny rozłożony na zadaszonej promenadzie. Nie jest specjalnie reprezentacyjny, ot, kilka metalowych lad, na nich w białych i żółtych skrzynkach kałamarnice, białe dorady i różowoczerwone barweny; trochę krewetek, jeżowce. I ostrygi, tak świeże, że zdawały się podskakiwać, ułożone po sześć w głębokich plastikowych talerzykach wypełnionych morską wodą.
Co z tego, że byliśmy po śniadaniu. Rybak podał nam po jednym talerzyku z ostrygami, dorzucił po ćwiartce cytryny, poczęstował białym watowatym chlebem. „Chcecie wino?”, zapytał i nie czekając na odpowiedź odwrócił się, wyciągając butelkę ze zdezelowanej lodówki turystycznej; nalał po trochu do równie plastikowych jak talerzyki kubeczków.
Wino było cudne. Zimne, słomkowe, delikatnie pachniało bergamotką i białymi owocami. Smakowało cytrusowo, świeżo, wręcz zielono, było leciutkie, niebywale orzeźwiające, z fantastyczną kwasowością. Do ostryg pasowało jak nic na świecie, lepiej niż najdroższy szampan, lepiej niż chablis. „Co to jest?”, zapytałam, omal nie wyrywając mu butelki z rąk.
Verdeca, znana też pod śmieszną nazwą pampanuto, to lokalna apulijska odmiana, tu się urodziła, tu też, w prowincjach Taranto i Bari, rośnie jej najwięcej. Co ważne – tu można spróbować jej samej, nie w kupażach, do których zazwyczaj jest wykorzystywana. Jednoodmianowa verdeca to świetne wino na upalny dzień, na kocyk w parku, na taras, na pomost nad jeziorem.
W ten sposób ją odkryłam, w starym porcie w Bari, a potem przez całe wakacje zamawiałam już tylko verdekę. Kieliszek, kiedy zmęczeni i zgrzani przysiadaliśmy w jednej z nielicznych otwartych w czasie sjesty kafejek, po sumiennym obejrzeniu romańskiej bazyliki św. Mikołaja i normandzkiego zamku, w którym mieszkała malutka Bona Sforza, zanim została żoną Zygmunta Starego, i dokąd potem przyjechała, by umrzeć. Wieczorem w kolejnych knajpkach też bez zastanowienia brałam verdekę do ryby, do ośmiornicy, do orecchiette z cime di rapa (przypomina duszony szpinak, a jest czymś pośrednim między kapustą a brokułem) w trattorii u Nunzii. I zawsze pasowała idealnie, choć przecież kiedy uparłam się, że chcę ją do spaghetti allʼ assassina (makaron gotowany jak risotto – suchy wrzucany do ostrego pomidorowego sosu) w restauracji Urban, kelner prawdopodobnie uznał, że mam nie po kolei w głowie i zaproponował coś lekkiego, ale jednak czerwonego, nie pamiętam już, co by to miało być, ale byłam niezłomna. Verdeca była moją miłością od pierwszego wejrzenia, a z miłości tak łatwo się nie rezygnuje.
A jednak zdradziłam ją, i to dwa razy. Problem nawet nie w samej zdradzie, lecz w tym, z kim to zrobiłam, a raczej z czym. Oraz że nie czułam potem żadnych wyrzutów sumienia. Pierwszy raz, jeszcze na wpół świadomy, miał miejsce w pizzerii Dal King przy via Domenico Nicolai, gdzie zamówiłam pizzę z salsiccią z Norcii. Nie mieli akurat verdeki, a domowe primitivo, choć pewnie by i pasowało, oczywiście odrzuciłam w przedbiegach, poprosiłam więc kelnera o kieliszek czegokolwiek zimnego różowego: „Pan wybierze, proszę pana”. Rosato było znakomite. Smakowało wiśniami i czarnymi czereśniami, było przyjemnie schłodzone. „Bardzo dobre wino”, powiedziałam. „Pewnie, primitivo zawsze dobre”, potwierdził kelner.
Do drugiego aktu zdrady doszło przed samym wyjazdem. Zdążyłam wpaść do Mostofiore, fantastycznej enoteki z franciacortą i szampanem, ale przede wszystkim z ciekawymi naturalnymi winami z całej Europy. Na białej etykiecie niefiltrowanego primitivo od I Parieti z Gioia del Colle narysowana była czarna pokręcona roślinka – pewnie winorośl, choć bardziej przypominała jaszczurkę – w kółeczku z kolorowych maźnięć; na kontretykiecie zaś widniała nazwa winnicy, I Parieti, i słowa: In petra veritas, prawda w kamieniu (parieti to otaczające winnicę murki z białego i szarego kamienia typowego dla płaskowyżu Murge). Wyciągnęłam po nią rękę…
A duma? A uprzedzenie? pomyślałam jeszcze, spłoszona. I kupiłam.