fot. James Orr / Unsplash
Ja też czytałem Petera Mayle’a. Chłonąłem prowansalski mit, marzyłem o obżarstwie w knajpach dla kierowców przy routes nationales i kameralnych bistro w małych miasteczkach, w których patron będzie witał mnie jak swojaka już przy drugiej wizycie.
Tomasz Prange-Barczyński
Obraz stworzony przez angielskiego pisarza był na tyle sugestywny, że gdzieś na przełomie mileniów spakowaliśmy samochód i ruszyliśmy rodziną w stronę masywu Luberon. Bajkowy krajobraz odpowiadał wyobrażeniom. Gorzej z resztą.
Gospodarze, u których mieszkaliśmy, zapytani o ich ulubioną knajpę w okolicy, wzruszyli ramionami. Tylu się tu teraz panoszy turystów i francuskich celebrytów, którzy pokupowali w okolicy domy, że oni przestali już bywać, stwierdzili. Pierwszego poranka okazało się, że gwiazdy wokół są nie tylko krajowe. Nieco zaspany machinalnie rzuciłem na stacji benzynowej bonjour znajomej twarzy. Odkłonił się. Gdy jednak stanęliśmy ramię w ramię przy kasie, zrozumiałem swą nadgorliwość. Podpis na kwicie karty kredytowej nie kłamał. Tankowałem z Malkovichem. Wszak tylko benzynę.
Konsekwencje demitologizacji Prowansji odczuwaliśmy każdego dnia. Bodaj najbardziej boleśnie, gdy wiedzeni radą Mayle’owych bohaterów, ruszyliśmy zjeść w restauracji dla kierowców ciężarówek. Kiedy Brytyjczyk pisał swój bestseller w 1989 roku, kasta ta należała wciąż do najbardziej wyrafinowanych i wymagających klientów poważnych garkuchni. W roku 2000 przy drogach krajowych nie było już ciężarówek, a nowe pokolenie szoferów zaspokajało się fast foodem w przyaustostradowych sieciówkach. Spędziłem godzinę, krążąc po obrzeżach Orgon w poszukiwaniu opisanej w Zawsze Prowansja oberży Le Bec Fin, by usłyszeć wreszcie na podmiejskim parkingu od wzbudzającego zaufanie opasłym brzuszyskiem lokalsa, że knajpa od dawna nie istnieje.
Istnieje za to nieistniejące, przynajmniej oficjalnie, wino opisane przez Mayle’a w Dobrym roku zekranizowanym w 2006 roku przez Ridleya Scotta. Gwoli przypomnienia – cyniczny makler z Londynu (w tej roli Russell Crowe) przyjeżdża do Prowansji sprzedać odziedziczoną po zmarłym wuju posiadłość i winnicę. W tym, jak pisał recenzent The Guardian, „pozbawionym humoru filmowym kawałku turystycznego gastro-porno” bohater zakochuje się najpierw w pięknej kelnerce, potem w winnicy. W końcu odkrywa, że wuj wraz ze swoim wine makerem tłoczyli nielegalnie wino z krzewów, które zgodnie z prawem nie powinny (nie wiadomo dlaczego) znaleźć się w winnicy. Le Coin Perdu, dosłownie: utracony róg, w znaczeniu rogu parceli, jest nie tylko otoczone nimbem tajemniczej sławy, ale i genialne. Choć oficjalnie go przecież nie ma. Typowy mit na miarę komedii romantycznej nieznajdujący odzwierciedlenia w rzeczywistości.
Tymczasem Le Coin Perdu, kupaż syrah, mourvèdre, grenache, cinsault i carignan, znajduje się w zupełnie legalnej ofercie Château La Canorgue, które w obrazie Scotta odgrywa rolę posiadłości La Siraque. Właściciele zamku zapłacili wysoką cenę za popularność, jaką zdobyło ich château. Zamiast klientów zamierzających kupić wino, przez lata nawiedzali ich fani filmu, chętni do zobaczenia znanych z kina wnętrz, ogrodu i basenu. Nawet gdy ogłosili, że „cinema episode is over”, wyjaśniając, że są już zmęczeni brakiem szacunku niektórych gości. W sezonie niemal codziennie widywali intruzów z drabinami, którzy wspinali się po ścianach i murach byle tylko pstryknąć fotkę. „Jesteśmy prawdziwą winiarnią, a nasza posiadłość nie jest ani publicznym ogrodem, ani parkiem rozrywki. „No visits of the film location” – widnieje do dziś informacja na stronie internetowej château. Mit prysł.
Kilka lat temu podróżowałem po Katalonii z amatorem wina i namiętnym użytkownikiem aplikacji Vivino. Zanim zdążyłem wsadzić nos do kieliszka, mój kompan już wzdychał: ech, tylko 3,6… Ocena tłumu skutecznie kalibrowała jego kubki smakowe i zazwyczaj smakowało mu (lub nie) to, co innym. Nie musiał nawet próbować. Przy okazji opowiedział mi o tajemniczej butelce, w której posiadanie weszła znajoma kelnerka z Mazur. Flaszka miała być z końca lat 70. ubiegłego stulecia. Pochodziła gdzieś z południa Francji i miała bardzo wysoką ocenę na Vivino. I absurdalną cenę. Nazwa domaine nic mi nie mówiła; apelacja była przeciętna, jedna z kilku tuzinów pomniejszych AOC w Dolinie Rodanu; rocznik średni. Uprzedziłem kolegę, że znajoma forda capri za flaszkę raczej nie kupi, ale jako człowiek pokorny i niepretendujący do wszechwiedzy prześwietliłem producenta. Nie istniał. Przynajmniej obecnie. Jedyna literatura na temat tajemniczego wina była w języku azjatyckim i pochodziła z jednego tylko źródła. Wysoka ocena w aplikacji wynikała zaś z tego, że była również… jedyna. Cenę podyktował prawdopodobnie oceniający. I to jest dopiero budowanie mitu.
Nie wiem, czy mazurska kelnerka sprzedała w końcu swoją flaszkę. Gdy po kilkunastu latach wróciłem do Prowansji, pod względem dekonstrukcji mitu było tylko gorzej. Właścicielom La Canorgue pozostała po filmowcach – jak sami twierdzili – masa błota i stare liście w pustym basenie, sceneria zaaranżowana na potrzeby sceny z Russelem Crowe (ale nie budujmy kolejnych mitów – został im z pewnością także pokaźny czek bankowy; Dobry rok zarobił 42 miliony dolarów). Najlepsze „mityczne” wino, jakie wypiłem, kosztowało 10 euro. Zrobił je w Ruedzie Ismael Gozalo z owoców verdejo pochodzących z bardzo starych krzewów. Produkcja była aptekarska, dlatego winiarz sprzedawał butelki tylko tym, którzy mu się spodobali. Że tani ten mit? Dla mnie wystarczy.