fot. Jeff Burrows / Unsplash
Taka jest prawidłowość każdej zmiany: jednokopytność zastępuje z czasem wielorodność i bogactwo.
Marek Bieńczyk
Jakiś czas temu przy okazji winomańskiej rozmowy przypomniał mi się jeden z pierwszych tekstów o winie, jaki mnie poruszył. Gdybym tworzył autolegendę, powiedziałbym, że był to tekst dla mojego winomaństwa założycielski. Nie pamiętam, który to mógł być rok – wczesne lata 90. – ani tego, gdzie się pojawił, prawdopodobnie w Decanterze. Jego bohaterem był André Ostertag; wtedy po raz pierwszy natknąłem się na słowa o winie aż tak wybitnie uduchowione i z taką siłą wypowiedziane. I nie były to słowa niemieckiego poety romantycznego o złocie Renu, lecz winiarza tu i teraz, z alzackich zboczy, który na co dzień borykał się z kaprysami przyrody, ciężko harował w winnicy i piwnicy. Oczywiście, wiele mowy we wspomnianym artykule było o matce ziemi, o terroir, o byciu pasterzem winnic, cała ta metafizyka naturalności, którą potem Ostertag uwieczniał w wierszach bliskich haiku, a jego żona w pastelowych rysunkach i etykietkach.
Tekst o Ostertagu nie mógł nie być w tamtych odległych latach odkryciem, objawieniem rzeczy dziejących się w ekscytującej niszy. Dzisiaj ten język się już opatrzył, przeszliśmy od niszy do kliszy. Od szaleństwa – jak się wielu wówczas wydawało – do winiarskiej poprawności. Niech no który winiarz spróbuje teraz powiedzieć, że ma w nosie terroir i że wino tak naprawdę powstaje w piwnicy, a nie w winnicy.
Jednak trend „metafizyczny” w swojej istocie nie ma wad i nie mam nikomu za złe jego zbanalizowanego uproszczenia. A w każdym razie nie ma co się go czepiać, jeśli tylko każdy mieszczący się w nim winiarz podąża własną drogą. Kłopoty z trendami zaczynają się bowiem w chwili, gdy nakazują one taką, a nie inną winifikację, takie, a nie inne postępowanie, zbyt usilnie wysuwają ideę przed praktykę.
Kłopoty z trendami zaczynają się w chwili, gdy nakazują one taką, a nie inną winifikację, takie, a nie inne postępowanie, zbyt usilnie wysuwają ideę przed praktykę.
W ten sposób działał trend w „parkerowskich” latach 90. i pierwszej dekadzie obecnego stulecia, gdy powszechne ruszenie, pardon, powszechne tłoczenie (do ekstraktywnej przesady) i użycie za wszelką cenę nowego dębu francuskiego w połączeniu z mikrooksydacją przynosiły wiadomo co. Wina stawały się do siebie podobne, nie będę wyliczał ich powszechnie znanych ułomności. I tak dzieje się dzisiaj, gdy odwrotny trend „odchudzania” win, zwłaszcza białych, ujednolicił podobnie, stawiając na wysoką kwasowość, butelki tak różne, jak rieslingi i chardonnay australijskie, austriackie grünery i, horribile dictu, nawet niektóre burgundy. Zauważam też ostatnio, że wina bardzo trendowe, które lubię teraz pić, świeże, bezbeczkowe, młode, sprofilowane „na owoc”, najlepiej o niezbyt wysokim alkoholu, również zaczynają wchodzić w bliźniacze relacje.
No i ciągnąc tę wyliczankę, mniej lub bardziej pomarańczowe wina z amfor, w których – oczywiście z miłymi wyjątkami – zatracają się cechy odmianowe (co akurat nie jest aż taką wadą), lecz przede wszystkim cechy terroir; rieslingi stają się kuzynami pinot blanc, assýrtiko, chardonnay itd. Cokolwiek na jedno kopyto. Podobnie jak w przypadku wielu win naturalnych bezsiarkowych. Taka jest w końcu prawidłowość każdej zmiany: jednokopytność zastępuje z czasem wielorodność i bogactwo wypisane na sztandarach. Ale niech będzie, lepszy trend i pęd niż osiadły tryb życia.
Przeglądając katalog z ostatniej wystawy świetnego malarza francuskiego (rosyjskiego pochodzenia) Nicolasa de Staël, wpadłem na jego myśl o własnej twórczości, wygłoszoną w chwili głębokiego artystycznego kryzysu. „Za dużo wyciskam gron, za mało zważam na kieliszek wina”. Innymi słowy: maluję dużo, lecz żaden obraz nie pozwala się przy nim zatrzymać.
„Za dużo wyciskam gron, za mało zważam na kieliszek wina”.
Nicolas de Staël
Jakiś czas później, 26 marca 1952 roku, Nicolas poszedł na mecz piłkarski Francja – Szwecja rozgrywany na stadionie Parc des Princes – po raz pierwszy w dziejach francuskiego futbolu wieczorem, przy użyciu oświetlenia elektrycznego. Wyszedł zachwycony, pobudzony. Tej nocy nie mógł spać, rzucał kolory na białe płótna różnej wielkości, był w twórczej gorączce, promieniował. Do swego przyjaciela, poety René Chara, napisał kilka dni później: „Między niebem a ziemią, na trawie to zielonej, to niebieskiej, tony muskułów wirują w pełni zapomnienia o sobie samych, choć są tak nieprawdopodobnie, tak koniecznie obecne. Co za radość, René, co za radość”. Kilka tygodni później powstał obraz Parc des Princes (a później seria Futboliści), dziś uznawany za jedno z najważniejszych dzieł dwudziestowiecznego malarstwa. Ostatnia jego cena aukcyjna to dwadzieścia milionów euro. Nieco więcej niż butelka Romanée-Conti czy butelka musigny od Lalou Bize-Leroy.
Chwała Bogu, że więcej, lecz ta cudowna kompozycja złożona z barw i z ruchu jest dla Nicolasa de Staël – i dla nas wszystkich – odpowiednikiem kieliszka wina, czyli spełnionego dzieła, o jakiego namalowaniu w chwili kryzysu de Staël symbolicznie myślał. Obraz Parc des Princes nie jest ani abstrakcjonistyczny, ani figuratywny, ani przenośny, ani dosłowny; jest wzniośle pośredni. I jest szczęśliwy.
Myślę więc znowu o Ostertagu, który o takim szczęściu mówił: o barwie i smaku wina tu w kieliszku i o aurze, która wznosi je obie i nas pijących ku zapomnieniu o sobie i utwierdza zarazem w koniecznej obecności. Przyjdą kolejne trendy, ale ten dwoisty, konkretno-abstrakcjonistyczny trend rozumienia wina, współbycia z nim, jest najtrwalszy; niech mu się dobrze wiedzie.