fot. Alice Pasqual / Unsplash
Co zrobić z niedopitym winem? Kwestia ta nie dotyczy osób, którzy do tego typu sytuacji po prostu nie dopuszczają, w duchu odpowiedzialności kończąc, co zaczęli. Wszyscy pozostali liczyć się muszą niestety z tym, że rozwiązań uniwersalnych brakuje.
Kuba Janicki
Jeśli komuś zda się, że aby pojąć, iż warto oszczędzać, nie marnować i do cna pożytkować wszelakie dobra, w tym jadło i napitki, musieliśmy czekać na nieszczęsne dwudzieste pierwsze stulecie i angielskie makaronizmy, takie jak no waste i zero waste, niech pomni na przywołane w tytule słowa Jana Skrzetuskiego, który w celu uniknięcia marnacji wina gotów był podstarościego Czaplińskiego przykładnie posiec, ale litościwie jeno za drzwi wyrzucił.
Mimo jednak takich chwalebnych przykładów, których w polskiej literaturze zatrzęsienie (weźmy antycypującą modę na dopasowywanie raczej odzieży niż jej wyrzucanie Kamizelkę Prusa), pozostaje faktem, że w dziedzinie niemarnowania mamy jeszcze sporo do nadrobienia, i to wszyscy – tak romantycy, jak i pozytywiści. Dlatego niniejszy tekst poświęcimy dwóm interesującym nas tutaj aspektom – temu, co zostaje z wina i jedzenia, i co można z tym zrobić ad maiorem Dei gloriam.
Zacznijmy od wiktuałów, bo z nimi sprawa jest prostsza, a – wbrew zaleceniom amerykańskich naukowców – jakoś przyjemniej zaczynać od łatwiejszego zadania. Nie oznacza to oczywiście, że niewyrzucanie żywności to betka. Wyzwanie okazuje się szczególne w przypadku pieczywa. Uroków świeżego bochenka trudno sobie odmówić – ale też wcale niełatwo przejeść go w całości, zwłaszcza w jedno- lub dwuosobowym gospodarstwie domowym. Dodajmy do tego oczywiste spostrzeżenie, że wyrzucanie chleba jest bardzo źle widziane w naszej tradycji – a jeśli kogoś i to nie przekonuje, powstrzymać może go przed tym niegodnym aktem czysty pragmatyzm: modny obecnie rzemieślniczy chleb, wypiekany przez hipsterów zgodnie z fazami Księżyca, lubi kosztować kilkanaście złotych. Cóż więc robić, kiedy robi się czerstwo? Najbardziej tradycyjny sposób to produkcja własnej bułki tartej – ale w przypadku wzmiankowanych chlebów, wieloziarnistych, pełnych dodatków w rodzaju gruyère’a, jalapeños i oczu traszki, jest to rozwiązanie, jak to się ładnie mówi w korporacjach, suboptymalne…
Świetną alternatywą może być – kiepsko w Polsce znana – toskańska panzanella. W panzanelli, którą zaliczamy do sałatek i która świetnie sprawdzi się zarówno jako dodatek, jak i samodzielne danie, czerstwy chleb łączy się z pomidorami, cebulą i bazylią, odrobiną oliwy i solidnym chlustem octu winnego – i jest to rzecz bezsprzecznie przepyszna. Z naszego punktu widzenia zaś szczególnie korzystny jest fakt, że z racji bazy w postaci chleba możliwości dopasowania wina są dość wszechstronne: od verdicchio z Marchii, przez jakieś sensowniejsze weneckie pinot grigio albo vermentino z Maremmy, po vernaccię – albo po prostu jakąś zalegającą w lodówce, otwartą, nieprzesadnie owocową, średnio zbudowaną biel, najlepiej z ziołowym akcentem.
Drugim sprawiającym zaskakująco duże logistyczne problemy produktem jest ryż. Udziela nam on ważnej lekcji na temat niepoprawności ludzkiej natury – choćbyśmy nie wiadomo ile razy widzieli, jak torebka z garstką ziarenek zmienia się w procesie obróbki cieplnej w pękaty wór, i tak przed gotowaniem nigdy nie wierzymy, że z powodzeniem wystarczy z niej ryżu dla dwóch osób, więc chętnie dokładamy drugą.
Na szczęście nadmiary ryżu, zwłaszcza te, które przenocowały w lodówce, to wspaniała baza do resztkowego raju, jakim jest ryż smażony. Po szczegółowy przepis odsyłam do literatury przedmiotu, ale dość powiedzieć, że zastosowanie w nim znajdą i jajka, które także lubią bez końca belącać się po lodówce, i resztki groszku z puszki, i samotne niczym w szczęce staruszka ząbki czosnku, i resztki masła z papierka, czy wreszcie lekko przywiędłe marchewki – a wszystko to bez najmniejszego kompromisu czy poczucia dojadania ostatków, po prostu klasyczna, niebywale smaczna, a do tego prosta i szybka potrawa o azjatyckiej proweniencji, o mocy umamicznego smaku zawdzięczanej odpowiedniemu doprawieniu i tłustości.
To ostatnie sformułowanie to od razu drogowskaz do doboru odpowiedniej popitki – jak to często bywa przy kuchni Wschodu, szukamy połączenia dobrej kwasowości z odrobiną słodyczy, wyższym alkoholem, mocniejszą strukturą lub dowolną kombinacją tych cech. Pomyślmy o rieslingu, na przykład ze Stanów, o tokajskim furmincie, argentyńskim torrontesie albo gęstym, jesiennym w stylu crémant d’alsace znad osadu – i jesteśmy w domu.
Dochodzimy wreszcie do tytułowej, ważkiej kwestii niedopitego wina. Tutaj problemu nie mają ci, całkiem wszak liczni jego miłośnicy, którzy do tego typu sytuacji po prostu nie dopuszczają, w duchu odpowiedzialności kończąc to, co zaczęli. Wszyscy pozostali liczyć się muszą niestety z tym, że rozwiązań uniwersalnych brakuje.
Że warto się zaopatrzyć w specjalne korki i pompkę do odsysania powietrza, że wina czerwone także chować trzeba do lodówki, że w praktyce każdą ilość można z powodzeniem zużyć do gotowania – wszystko to truizmy. Polecane przez blogi dla pań i panów domu zabiegi w rodzaju mrożenia wina w kostkach, by potem dodawać je do sosów i zup, mogą mieć zastosowanie w przypadku prostych stołowych win, ale wizja przelewania w tym celu Bordeaux Grand Cru Classé do foremki i wstawiania jej do zamrażarki obok pałek z kurczaka wydaje się z jakiegoś powodu jeszcze bardziej traumatyzująca niż po prostu jego wylanie.
W zasadzie zalecić można tutaj jedną, dla niektórych być może nową perspektywę, a mianowicie cierpliwość. Wbrew utartym stereotypowym opiniom przechowywane w lodówce otwarte wina nie zaczynają się nagle psuć po 12 czy 24 godzinach. Niektóre z powodzeniem stać mogą tydzień czy dwa, ewoluując jedynie nieznacznie i nadal dostarczając radości z picia. Wystarczy mieć na nie baczenie i co jakiś czas sprawdzać sytuację.
Po prostu: nie wylewaj waćpan (ni waćpanna) wina, pierwej nie popróbowawszy!