fot. Susan Wilkinson / Unsplash
O białym winie z lodem i coca-coli bez lodu oraz o tym, jaki to ma związek z muzyką ludową w stanie Kentucky.
Tadeusz Pióro
Wybrałem się pewnego razu na wernisaż do galerii Berggruena w San Francisco. Dzień był upalny, w galerii, choć zajmuje trzy piętra, tłum i ścisk. Pobrałem ostatni, jak się okazało, kieliszek zimnego wina, chardonnay od Mondaviego. Pana stojącego za mną w kolejce do baru poinformowano, że może dostać wino nieschłodzone albo wino z lodem. Pan odparł, że z wielką chęcią wypiłby wino z lodem, lecz nie może sobie na to pozwolić w tak prestiżowych okolicznościach, ponieważ pracuje w telewizji publicznej. Wówczas telewizja publiczna, czyli PBS, była jedną z bardzo niewielu medialnych ostoi kultury wysokiej w USA. Pan w kolejce mówił więc pół żartem, pół serio: gdyby ktoś go zobaczył trzymającego w ręku kieliszek wina z lodem, mógłby (ten ktoś) pomyśleć, że cała kultura wysoka w PBS to pic na wodę, skoro redaktor traktuje wino jak coca-colę.
Mniej więcej w tym samym czasie moja koleżanka, po bolesnym rozwodzie, nawiązała bliższą znajomość z jakimś panem, o którym nikt nic nie wiedział (przynajmniej w naszym intelektualno-artystycznym środowisku). Więc przy sposobności zapytałem ją, kimże jest ten człowiek. – Prawnikiem – odparła. – A coś więcej? Jej odpowiedź przytoczę słowo w słowo: – Ma dwie ręce, dwie nogi, niczym niewyróżniającą się twarz, a jego ulubiony drink to białe wino z lodem. Rany Julek, pomyślałem, strasznie musiało jej dokuczać bycie samotną. Na szczęście wkrótce potem poznała Guillerma z Guadalajary, który dziwnym trafem pracował w telewizji publicznej, a jego ulubionym drinkiem była tequila. Bez lodu.
I jeszcze jedno wspomnienie, tym razem z Teksasu, gdzie poznałem pewnego etnografa będącego zarazem impresariem od muzyki ludowej. Jeździł po bezdrożach Wirginii Zachodniej, Karoliny Północnej i Kentucky w poszukiwaniu leśnych dziadków, którzy wciąż potrafili zagrać na gitarze czy harmonijce bluesa jak za dawnych lat. Kiedy zebrał ich wystarczająco wielu, razem lecieli do Paryża na koncert w teatrze Champs Élysées, gdzie przyjmowano ich występy z należnym szacunkiem. Na temat tych dziadków i ich muzyki napisał kilka książek, opublikowanych przez wydawnictwa uniwersyteckie.
Lecz miał również ów impresario ambicje literackie i poprosił mnie, abym podczas obiadu w chińskiej restauracji wyraził swoją opinię o jego, czwartej już, niepublikowanej powieści. Do obiadu zamówiliśmy piwo, on zaś do piwa poprosił o szklankę lodu. Wlał do niej pół butelki chińskiego piwa, a kiedy roztwór był już odpowiednio rozwodniony, pociągnął tęgi haust. Popołudnie było upalne, jak to w Teksasie, lecz na jego twarzy nie ujrzałem wyrazu ulgi ani zadowolenia. Może z opacznie pojętej grzeczności czuł, że powinien mi towarzyszyć w piciu piwa, choć sam go nie znosi, lecz kiedy coś takiego zasugerowałem, odparł, że on piwa bez lodu po prostu pić nie umie, choć piwo bardzo lubi. Swoją opinię o powieści przemilczę, choć warto wspomnieć, że paryskie występy podopiecznych jej autora były również rzadką okazją dla wybranych paryżan, którzy dzięki nim mogli zdegustować amerykański bimberek. Niestety, nie wiem, z lodem, czy bez.
Pozostając na gruncie amerykańskim, chciałbym wspomnieć o postaci ze Stu lat samotności Márqueza, wędrownym sprzedawcy (i ponoć wynalazcy) lodu. Czy jest on zaledwie dobrodusznym hiperbolicznym uosobieniem cywilizacyjnego zacofania kolumbijskiej wsi? Czy może podstępną alegorią amerykańskiego imperializmu? Wszak Márquez przyjaźnił się z Fidelem Castro…
Ale muszę na chwilę wrócić do San Francisco i sąsiada, który był barmanem we włoskiej dzielnicy. Opowiadał mi, jak przyszła do lokalu grupa młodych Włochów i wszyscy zamówili coca-colę bez lodu. W barach w USA na ogół nie podawano coca-coli ani innych substancji bezalkoholowych w butelkach, tylko nalewano je do szklanek prosto z beczki. – Frajerzy – mówił sąsiad z pogardą – myśleli, że dostaną w ten sposób więcej coli, a przecież za tę samą cenę mogli dostać pełną szklankę piwa, rozumie się, bez lodu. Nie przeszło mu przez myśl, że ci Włosi mogą woleć pełny oryginalny smak coca-coli od rozwodnionego. I to wziąłbym za symptom mentalnego i kulturowego imperializmu.
Nie potrafię określić dokładnie, kiedy w warszawskiej kawiarni Amatorska pojawił się lód, lecz dokładnie pamiętam swoje zdziwienie. Jakże to, lód w tym PRL-owskim skansenie trzeciej kategorii? Czy to już postęp cywilizacyjny, czy tylko kolejny symptom amerykanizacji życia codziennego? I nagle ujrzałem, jak do stolika gość niesie z baru kubełek lodu, z którego sterczy butelka wódki czystej. Czegoś takiego nawet w Ameryce nie widziałem. Lód w wódce, jak najbardziej, chyba nikt tam nie pił wódki bez lodu. Ale cała flaszka w kubełku? Nigdy w życiu! Zatem żadna tam amerykanizacja, tylko najprawdziwszy postęp cywilizacyjny! Jak mawiał towarzysz Chruszczow, dogonimy i przegonimy!