fot. Brooke Campbell / Unsplash
Czas w Burgundii płynie powoli, a jego podstawowymi jednostkami są nie minuty i godziny, ale lata i dekady.
Sławomir Sochaj
Fani filmowych bon motów nie zdają sobie zazwyczaj sprawy, że Johan Huizinga w swojej Jesieni średniowiecza pisze nie o prefiguracji Tarantinowskiej przemocy, ale o subtelnych rytuałach burgundzkiego dworu. Tak wprowadza nas w koncepcję późnośredniowiecznego wyrafinowania:
„Gdy świat młodszy był jeszcze o pół tysiąclecia, zewnętrzne formy wszystkich przypadków ludzkiego życia rysowały się o wiele ostrzej niż dzisiaj (…). Każde zdarzenie, każdy czyn ujmowany był w wyraziste i określone formy. Wielkie zdarzenia: urodzenie, małżeństwo, śmierć opromieniał – dzięki sakramentowi – blask boskiej tajemnicy. Ale również i drobniejszym sprawom, jak podróż, praca, odwiedziny, towarzyszyły tysiące błogosławieństw, ceremonii, przysłów i form towarzyskich”.
W części poświęconej Filipowi II Śmiałemu, temu samemu, który wygnał z Burgundii gamay, Huizinga w taki sposób podsumowuje stworzony przez niego salon literacki działający według rygorystycznych i złożonych reguł: „Jakżeż czysto burgundzki jest ten pompatyczny i dostojny styl bycia, te poważne formy służące jedynie wytwornej rozrywce”. By jednak nie było tak zupełnie pompatycznie, Huizinga zauważa, że przywiązani do przepychu książęta burgundzcy w miejsce kontemplacji sztuki wybierali chętnie surowe wnętrza klasztorne. Surowość nie wyklucza elegancji, a być może jest wręcz jej warunkiem, o czym dobrze wiedzą winomani, a burgundofile w szczególności.
Niewielu z tych ostatnich byłoby skłonnych patrzeć na swój ukochany region oczami Huizingi. I mnie też nie przyszłoby to nigdy do głowy, gdyby nie wizyta w Gevrey-Chambertin. Spodziewałem się, że najmocniej przemówią tam do mnie winnice, ale prawdziwie fascynujący okazał się drugi plan, niepozorne szczegóły, które uległy jakiemuś szczególnemu obciążeniu bytem i sensem.
Zaczęło się od oberwania chmury. Na jakieś 100 km przed celem podróży, na autostradzie niedaleko Mâcon, złapał mnie grad. Nie jakiś tam gradzik, jakich wiele widziałem w Polsce, ale kulki wielkości jaj, które brzmiały, jakby miały zaraz podziurawić samochód. Później dowiedziałem się, że 11 lipca okazał się fatalny dla wielu winiarzy z Burgundii, zwłaszcza w Meursault i Mercurey. Tam w wyniku gradobicia winnice ucierpiały najmocniej. W niektórych miejscach straty szacowano nawet na 80 proc. zbiorów, a w mediach społecznościowych pojawiły się zdjęcia lodowych kul o wielkości piłek do tenisa. Wtedy jednak tego nie wiedziałem.
Kiedy dotarłem do Gevrey-Chambertin, gradu już nie było. Tylko burza i deszcz. Powietrze pachniało ziemią intensywnie, niemal słodko. Poszedłem zobaczyć crus położone najbliżej miasteczka: Craipillot, Champonnet, Fontenay, Mazis-Chambertin i Ruchottes-Chambertin, atakowane co chwila przez błyskawice. Wiatr targał krzewami na wszystkie strony. Spacer wzdłuż Route des Grands Crus postanowiłem odłożyć na kolejny dzień i przyjrzeć się bliżej samemu Gevrey-Chambertin.
Wszystkie miasteczka i wioski świata mają swój centralny punkt przy drodze, na skrzyżowaniu, ryneczku, na wzgórzu albo przy jakiejś ważnej budowli, np. kościele. Ale Gevrey-Chambertin jest inne. Spacerując po nim, jest się zdanym na krążenie po krawędziach pięciokąta, w którego środku znajdują się domy, winiarnie, mniejsze winnice i restauracje. Nie dochodzi się tu do żadnego centralnego punktu; topografia wymusza ciągłe krążenie. Krążąc tak w deszczu, nie napotykając po drodze żywej duszy i widząc jedynie przez odsłonięte okna ludzi siedzących w zadumie nad jakąś pracą czy lekturą, zastanawiałem się nad koncepcją czasu w Burgundii. Te wszystkie alokacje, na jakie latami muszą sobie zapracować odbiorcy, wszystkie te przyzwyczajenia i rytuały winiarzy, którzy nie lubią być poganiani przez importerów – czas w Burgundii płynie powoli, a jego podstawowymi jednostkami są nie minuty i godziny, ale lata i dekady.
Kiedy na drugi dzień w jedynym tutaj, malutkim sklepie spożywczym kupowałem bagietkę, musiałem grzecznie odczekać jakieś 10 minut, aż sprzedawca skończy konwersację ze swoją stałą klientką. W posiadłości Drouhin-Laroze leżącej w wewnętrznym pięcioboku miasteczka czekałem ponad pół godziny na znalezienie butelki Lavaut Saint-Jacques i uruchomienie terminala płatniczego. Dzięki temu poznałem się bliżej z psem właścicieli, który mimo skłonności do natrętnego, wścibskiego obwąchiwania, miał w sobie dużo dworskiej gracji.
To wszystko oczywiście detale, „drobniejsze sprawy”, jak pisał Huizinga. Ale jednocześnie właśnie po detalach najlepiej poznać to szczególne burgundzkie zagęszczenie bytu, bardziej być może niż po samych winach. Na styku rozciągniętego czasu, krajobrazu zdominowanego przez winnice i surowej, ale urzekającej architektury, nawet największy winiarski agnostyk, który dworuje sobie z nabożnego stosunku do burgundów, dostrzeże coś wartego namysłu i zachwytu.
Powiem więcej: wydaje mi się, że prędzej zachwyci się tam wesołym psem, przelotnym obrazem zamyślonego mieszkańca czy choćby pizzą po burgundzku ze ślimakami sprzedawaną na rue de Richebourg niż słynnymi grand crus. Doprawdy trudno poczuć metafizyczny dreszcz, stojąc przy murku Romanée-Conti. Być może dlatego, że nawet wczesnym rankiem wciska się tam świat pod postacią skandynawskich i japońskich turystów, robiących sobie selfie z kamiennym krzyżem. Być może dlatego, że na tle innych surowych grand crus to wydaje się surowe do granic możliwości, bardziej geometryczne, niemal idealnie kwadratowe. Chciałbym powiedzieć, że ta surowość jest szczególna czy mistyczna – ale nie jest. Jest jedynie tłem dla zapachu mokrej ziemi, kapryśnej pogody, kotłujących się myśli i powolnego rytmu burgundzkiego życia.