fot. Maciej Nowicki
Prawdziwą miłość do wina wyrażają Słowianie, zwłaszcza Czesi. Ci celują w zdrobnieniach wielopiętrowych, których semantyczna gęstość wyraża zarazem czułość, swojskość, ironię i pogodzenie.
Wojciech Bońkowski MW
W koneserskich kręgach nie ma słowa bardziej skompromitowanego niż „winko”. Jak jednak wyrazić miłość do wina za pomocą języka, jeśli nie czułym zdrobnieniem? Przecież nasze ukochane osoby – tych niezłomnych alpinistów, poukładane prezeski zarządów, przenikliwych profesorów medycyny i nieustraszone treserki tygrysów – nazywamy na co dzień „misiaczkami”, „królisiami” i „gołąbeczkami”. Czy porównywalna polonistyczna emfaza nie należy się bytowi, który nieraz wielbimy szczerzej niż partnerów życiowych?
Sprawa stała się jeszcze istotniejsza w czasach pandemii, której przecież nie dałoby się przetrwać bez wsparcia ukochanego dionizjaku. Toteż najbardziej tego lata smakowały mi wina chorwackie, bo doprawdy zdrabniają się jak żadne inne: žlahtinka z Krku, vugavka z Visu, maraštinka z Hvaru, na jugo-nostalgiczną doczepkę jeszcze žilavka (od razu już zdrobniała w swej podstawowej formie) z Hercegowiny i tamjanisia z Serbii, no i oczywiście pošipek z Korčuli. (Plavaca nie pijam, a niezdrabnialny prč na szczęście już prawie wymarł). I pomyślałem, że moja wieloletnia preferencja dla win chorwackich wobec na przykład hiszpańskich ma głębsze emocjonalne podłoże, bo przecież nie da się przekonująco zdrobnić, a więc i pokochać, takiego tempranillo, albariño, mencíi czy garnachy. Zaś „bobalek” to już nie jest czułość, tylko śmieszność.
Śmieszność raczej niż namiętność sugerują też takie formy jak „merlocik”, „cabernecik” czy „sauvignonek”. Można by uznać, że stosunek Francuzów do wina nie ma w sobie nic sercowego, lecz opiera się raczej na racjonalizmie i dystansie. Potwierdzałby to fakt, że niektóre podstawowe w tym kraju odmiany, jak chardonnay czy syrah, zdrobnień nie posiadają (i niech was nie zwiedzie szeroko interpretowany w literaturze fakt, że syrah ma we francuszczyźnie rodzaj żeński), zaś znane powszechnie zdrobnienie „pinocik” wyraża chyba bardziej poufałość niż pasję. Jedyne wyjątki – clairetka, jacquerka, tannacik – pochodzą wszak z obszaru kulturowych i językowych mniejszości w obrębie Republiki.
Dochodzimy tu do sedna: Francja, owa kolebka nowoczesnej cywilizacji winiarskiej, swój stosunek do wina dawno zracjonalizowała; można powiedzieć, że związek ten jest już w fazie schyłkowego małżeństwa. Wydaje się, że podobną drogę przebyły najstarsze nacje winiarskie – Grecy i Gruzini. Obcość ich języków wobec indoeuropejskiego mainstreamu wyraża się również w chropowatych nazwach szczepów – jak tu się bowiem przytulić do takiego czchaweri, thrapsathiri, rkatsiteli czy skylopnichtis? Chyba że chodzi o germańską składową francuskiej duszy, tak często przeoczaną, a przecież podskórnie kierującą losem tego tylko w teorii romańskiego narodu? W końcu najważniejsze wino Teutonów – riesling – czule zdrobnić się nie da za żadne skarby, podobnie jak historyczne elbling, heunisch czy gutedel, zaś „spätburgunderek” niesie w sobie ładunek namiętności mniej więcej taki, jak nieodżałowane niemieckie porno z lat 80. XX wieku.
Na tym tle Włosi wypadają niby podobnie – spróbujcie językowo ukochać sangiovese, nebbiolo, aglianico czy negroamaro. Jest jednak luganka, albanka czy fortanka, a poza tym już w podstawowych nazwach win zakodowany został wielki ładunek melodyjnego romantyzmu. Mają więc potomkowie Cezarów prawdziwie czułe ottavianello, susumaniello, albanellę, dindarellę, lumassinę, śmieszno-rozkoszne bombino, maciupkie centesimino, dowcipne pignoletto, rozczulające moscatello czy absolutnie rozbrajające pampanuto.
To jednak tylko językowa forma. Prawdziwą miłość do wina wyrażają Słowianie. Jedyna polska odmiana winorośli już nazwą przekazuje ciepły matczyny uścisk: jutrzenka. Obok Chorwatów są Słoweńcy, którzy z twardej jak dzwon włoskiej ribolli potrafili uczynić przymilną rebulkę, a z szorstkiego terrano – swojskiego teranka. W Bułgarii rządzą mavrudzik, dimiacik i melniczek. Bezkonkurencyjni w dziedzinie czułości są jednak Czesi. Celują przy tym w zdrobnieniach wielopiętrowych, których semantyczna gęstość wyraża zarazem czułość, swojskość, ironię i pogodzenie. Z wyniosłego jak spiżowe pomniki welschrieslinga uczynili „vlašáka”, zaś riesling właściwy – ryzlink rýnský – to „rýňák” (czyli jednak się da!). Obojnacze chardonnay w morawskiej wersji przeobraża się w jakże sympatyczną šardonkę, a müller-thurgau, najbardziej pogardzany szczep świata o seksapilu obozowego kapo – kochaną müllerkę. Nobliwy św. wawrzyniec staje się kumplem – vavřincem lub vavřinkiem, zaś blaufränkisch, którego rdzenna nazwa kojarzy się raczej z brodatymi barbarzyńcami łupiącymi Rzym – naszą zwyczajną pucołowatą frankovką. Okrutnie wyśmiewany przez nas język czeski w swych zdrobnieniach nie tylko mistrzowsko spuszcza powietrze z balonu, ale też wyraża niezrównaną miłość wobec rzeczy tego świata.
A jeśli wzdragacie się na słowo „winko”, proponuję za nasze wspólne zdrowie wznieść toast… wineczkiem.