fot. Billy Huynh / Unsplash
Mariaż wina i socjalizmu zaczął się obiecująco, ale wytracił impet, czego najlepszym dowodem było powstanie angielskiego terminu champagne socialist.
Sławomir Sochaj
Nagrodzona w 2022 roku Złotą Palmą komedia W trójkącie jest błyskotliwym, pełnym ironii obrazem nierówności społecznych. Kunszt scenariusza objawia się zwłaszcza w dialogach i subtelnym zarysowaniu postaci. Śmiejąc się z bogaczy, mamy dla nich jednocześnie dużo sympatii. Świat nie jest tu czarno-biały, a krytyka miesza się z rozsmakowaniem w mieszczańskim stylu życia, dzięki czemu film Rubena Östlunda wpisuje się w Buñuelowską tradycję. I tak jak u Buñuela, także tutaj wino odgrywa ważną rolę. Zgromadzeni na luksusowym jachcie rosyjscy oligarchowie, potentaci branży technologicznej i zbrojeniowej, influencerki i modele wypijają morze szampana, przegryzając go ostrygami z kawiorem, zdekonstruowanymi wodorostami oraz grillowaną i wędzoną ośmiornicą z karmelizowaną cytryną i kwiatami ogrodowymi. Kiedy kelner proponuje bogatej Rosjance pouilly-fumé od Didiera Dagueneau, ta odmawia i domaga się szybko szampana. Chwilę później wymiotuje, by następnie wypić łapczywie kolejny kieliszek. Od tego momentu zaczyna się słynna womitalna scena, podczas której kolację zwraca większość pasażerów. Przy jej kręceniu ekipa Östlunda zadbała o najmniejszy szczegół, przygotowując podobno wymiociny z zupy owocowej, ośmiornicy i czerwonego wina.
Scena ta, odbywająca się podczas sztormu, jest oczywiście alegorią rosnącego rozwarstwienia ekonomicznego i nadchodzącego kataklizmu społecznego, który będzie jego wynikiem. Bogacze mają już tak wiele, że zaczyna im się ulewać, a biedota zgromadzona pod pokładem za chwilę sięgnie po władzę. Powtarzającym się motywem jest pusta butelka szampana tocząca się po podłodze rozbujanego jachtu. Jest jak rozchwiana wskazówka dziejów, która coraz bardziej przechyla się w stronę walki klas i niekontrolowanego wybuchu.
Wino przynależy tu niewątpliwie do porządku kapitału. Pije się je wyłącznie na pokładzie. Siła robocza upchnięta w swoich kajutach nie popija ze szklanek żadnych rebelianckich naturalsów, tylko scrolluje ekrany smartfonów. Może nam się to nie podobać, ale świat filmu chętniej posługuje się dziś winem jako atrybutem klas posiadających, a nie symbolem rebelii. Ile nie mówilibyśmy o winach antysystemowych, antyestablishmentowych i rewolucyjnych, powszechne wyobrażenie umiejscawia wino na mapie wojny klas po stronie burżuazji. Niezależnie od tego, czy chodzi o Dom Pérignon czy sauvignon blanc od wybitnego eksperymentatora z Doliny Loary.
Paradoks polega na tym, że – historycznie rzecz biorąc – wino przynależy do kultury ludowej. Wspólnie ze skromnym jedzeniem, tańcem, śpiewem, wywrotową tradycją karnawału i cyklicznym pojęciem czasu dawało ludziom radość i poczucie zakorzenienia. Jego produkcja długo pozostawała domeną relatywnie ubogich rolników. Jeszcze w połowie XIX wieku to oni inspirowali myśl socjalistyczną. Najprawdopodobniej droga duchowa młodego Karola Marksa wyglądałaby inaczej, gdyby nie ówczesna kiepska kondycja mozelskich winiarzy. O ich wpływie na młodego studenta z Trewiru, którego rodzina posiadała na mozelskich wzgórzach winnicę, pisze w swojej książce Wie der Wein Karl Marx zum Kommunisten machte (Jak wino uczyniło Karola Marksa komunistą) Jens Baumeister. „Przez długi czas w wyższych sferach wątpiono w rozpaczliwy stan winogrodników, a ich krzyk rozpaczy uznano za bezczelny wrzask” — pisał twórca materializmu dialektycznego. Na problem mozelskich winiarzy jako konstytutywny dla myśli Marksa zwracał uwagę Engels. Sam zapytany kiedyś przez dziennikarza, jakie jest jego wyobrażenie o szczęściu, odparł: „Château Margaux 1848”. Mariaż wina i socjalizmu zaczął się obiecująco, ale w kolejnych dekadach wytracił impet, czego najlepszym dowodem było powstanie angielskiego terminu champagne socialist na określenie hipokryty ukrywającego się pod lewicowym sztandarem.
Oczywiście w krajach śródziemnomorskich wino długo pozostawało podstawowym napojem ludu. W filmach Felliniego i Buñuela piją nie tylko mieszczuchy, ale też drobnomieszczanie, służba i biedacy. W XXI wieku coś zaczęło się jednak zmieniać. W kinematografii wino stało się atrybutem wyłącznie klasy średniej. Paradoksalnie w tym samym czasie zaczęło tworzyć się wyobrażenie o nim jako fenomenie na wskroś demokratycznym, poprzez który sięgamy do przedklasowego porządku natury. Współczesny mieszczuch, popijając burgunda, lubi sobie wyobrażać wąsatego winiarza i jego starą klacz w małej winnicy, którą chce kupić AXA albo LVMH, ale której wąsacz za nic nie chce sprzedać. Coraz lepiej rozumie, że to, co najszlachetniejsze w szeroko pojętym świecie kulinarnym, powstaje nie na Manhattanie czy w Wilanowie, ale na wysokogórskich plantacjach w Kostaryce albo w gruzińskiej chacie – a przynajmniej lubi tak myśleć. Od tego wyobrażenia daleko jeszcze do przekonania, że pijąc wino, można zmienić świat i zlikwidować nierówności społeczne, ale jest w nim obietnica wspierania małych rolników i wewnętrznej równowagi między tym, co przeliczalne na pieniądze, a tym, co dzikie.
Östlund najpewniej uznałby takie myślenie za mrzonki i powiedział, że rola wina kończy się tam, gdzie zaczynają się schody pod pokład. Jest wspaniała, błyskotliwa, inspirująca, wzniosła i olśniewająca, ale zawsze ograniczona. Nie ma nic wspólnego z realizacją równościowych celów. Takie postawienie sprawy byłoby w gruncie rzeczy wyzwalające. Pozwoliłoby ograniczyć ogląd wina do estetyki i geografii przyjemności i uniknąć beznadziejnych prób szukania go tam, gdzie już dawno zastąpiły go smartfony.