fot. Gustavo Sánchez / Unsplash
W mojej wizji nie ma czegoś takiego, jak ostatnia butelka wina albo ostatni winiarz, czy ostatni cel podróży.
Tadeusz Pióro
Kilka lat temu, w Warszawie, zajrzałem do renomowanego zaprzyjaźnionego składu win, ponieważ zamarzył mi się ordynarny paryski biftek frites, a ku niemu proste bordeaux po osiem franków szklanka. Dziś nikt już nie wie, ile to mogło być osiem franków, ani co to szklanka, ani jaki cudem befsztyk mógłby być tani, mniejsza o bordeaux. Więc chciałem tylko butelkę takiego bordeaux, jakiego można się spodziewać w familijnym bistro, daleko od centrum miasta.
Miły doradca powiedział, że mają co najmniej jedną etykietę z każdej gminy w Bordeaux, więc jest w czym wybierać, jeśli interesuje mnie kompleksowy przegląd. Nie chciałem go urazić, mówiąc, że interesuje mnie kawał chabaniny, a ku niej flaszka vin ordinaire, więc kompleksowy przegląd moglibyśmy omówić, jak się najem i wprowadzę w dobry nastrój, a póki co… zapytałem, czy on sam odwiedził każdą z tych gmin i skosztował ich wyrobów winiarskich. I on zaczął coś opowiadać, ale ja przestałem słuchać, ponieważ miałem wizję, szaloną i ostateczną, taką wizję, która ustawia wyobraźnię na resztę życia. Była to wizja alfabetyczna, a zatem encyklopedyczna, a zatem – oświeceniowa.
Potrzebne byłyby pieniądze i własny samolot, a także miłe, choć nieliczne towarzystwo. Czas ograniczałaby tylko długość życia, jakie nam pozostało. W poniedziałek rano lecimy do Abruzji, gdzie mamy zamówione degustacje u dwóch, góra trzech wybitnych winiarzy. Wieczorem, znowu samolotem, do Budapesztu na nocleg, rano autem do Badacsony, tam wizyty u dwóch wybitnych winiarzy, w środę jesteśmy w Cahors, w czwartek w Dão, w piątek w Egerze. Na weekend wracamy do Warszawy. Po każdej degustacji umawiamy dostawę tego, co u winiarza najlepsze, do naszej klimatycznie doskonałej przechowalni na terenach Akademii Rolniczej. W następny poniedziałek wylecimy w kierunku regionu, albo apelacji, albo gminy, albo jakiejś innej jednostki klasyfikacyjnej, nieważne jakiej, ważne, żeby była na „F”.
W powieści Życie instrukcja obsługi Georges Perec opisuje nieco podobny sposób miłego spędzania czasu: krezus Bartlebooth pływa po świecie, zatrzymując się co tydzień w miejscowościach portowych, gdzie maluje akwarelą widoczek przystani. Następnie zwija obrazek w rulon i wysyła do Paryża, gdzie zatrudniony w tym celu fachowiec tnie go na kawałki, które nakleja na odpowiadające im wielkością i kształtem kawałki drewna, tym sposobem tworząc puzzle. Po powrocie do Paryża Bartlebooth zamierza składać te puzzle, a jest ich kilkaset, i umrzeć, jak tylko złoży ostatnie. W mojej wizji nie ma czegoś takiego, jak ostatnia butelka wina albo ostatni winiarz, czy ostatni cel podróży. Celowość taką zastępuje alfabetyczność. Proszę zwrócić uwagę: nie wyczerpujemy wszystkich możliwości na „A”, zanim przejdziemy do ,,B”; pięć liter tygodniowo daje nieograniczone możliwości, bo nazwy zaczynające się na te litery nie mają ściśle określonych rodzajów desygnatów, tym samym oddalając śmierć nieskończenie.
A z drugiej strony, nie tylko naszą śmierć przybliża takie frywolne latanie samolotami. Jak w dowcipie o Niemcach i partyzantach: pewnego dnia przyjdzie gajowy i wyrzuci wszystkich z lasu – tak Ziemia uwolni się od nas. Jednak podróże, w które tak często wyruszają dziennikarze winno-kulinarni, są częścią wielkiego projektu oświeceniowego, projektu edukacyjnego, a zatem są potrzebne, byśmy mogli się cieszyć tym, co jeszcze nam zostało, z pełną świadomością wyrafinowania tych uciech. Nie wytwarzamy ani nie jesteśmy beneficjentami przemysłowych ścieków i wycieków, leśnych wycinek i podmorskich katastrof. Ale wróćmy do Bordeaux.
Być może niektórzy czytelnicy Fermentu pamiętają ciekawostkę o szczepie kerner uprawianym w Górnej Adydze: jego nazwa pochodzi od nazwiska entuzjasty robionych zeń win (wcześniej szczep ten nie miał własnej oficjalnej nazwy ), Niemca Kernera, przyjaciela poety Friedricha Hölderlina, autora między innymi słynnej ody Chleb i wino. Poeta utrzymywał się dzięki posadom guwernerskim, a jedną z tych posad zawdzięczał uprzejmości niemieckiego konsula w Bordeaux. Zimą 1802 roku Hölderlin wyruszył pieszo z Tybingi i szedł, aż doszedł do Bordeaux. Po roku wrócił do Tybingi w ten sam sposób. Podobnie podróżował Rimbaud, 70 lat później, choć nie do Bordeaux, lecz do Marsylii, wyruszając spod belgijskiej granicy. Te wędrówki nie były ani kaprysem, ani poszukiwaniem przygód, tylko skutkiem biedy. W
Kiedy więc przypominam sobie dziś swoją wizję sprzed lat, kiedy stałem pośrodku sklepu, otoczony drewnianymi skrzynkami ze słomą i bordoskim winem, o krok od padnięcia finansową ofiarą „kompleksowego przeglądu”, dostrzegam wyraźnie ilościowy charakter tego widzenia: chodziło wszak o to, by nie fatygując się zbytnio (samolocik, limuzynka), zdobyć konwersacyjną wiedzę o jak największej liczbie towarów luksusowych. Czy taka wiedza wciąż mieści się w projekcie oświeceniowym, czy jest jego perwersyjną trawestacją? Sam nie wiem, jak to rozumieć. Zorganizujmy poświęcone temu sympozjum, niekoniecznie w Bordeaux, można by spotkać się choćby w Siemiatyczach, w tamtejszym Lidlu mają kernera.