fot. Inka Wrońska
Spokojna, nieskazitelna powierzchnia mazurskiego jeziora poza sezonem woła o wino medytacyjne, powolne, w którym, podobnie jak w niej, odbijać się będą gwiazdy.
Kuba Janicki
Ta historia rozpoczyna się jakieś 540 milionów lat temu, od mojego praprzodka, który nazywał się Saccorhytus coronarius. Ten milimetrowej wielkości stwór, przypominający z wyglądu worek z wielką (oczywiście w stosunku do reszty ciała) paszczą, jako najstarszy znany przedstawiciel gatunku wtóroustych jest uważany za wspólnego przodka szerokiej grupy kręgowców: ryb, płazów, ptaków i ssaków, ale ja czuję z nim szczególne pokrewieństwo. Nie tylko ze względu na styl życia, który polegał na leżeniu i wchłanianiu, ale dlatego, że działo się to w wodzie, na dnie oceanu.
Nie musimy zresztą sięgać w przeszłość aż tak daleko. Jedna z teorii dotyczących ewolucji hominidów w stronę współczesnego człowieka głosi, że zaledwie kilka milionów lat temu przeszliśmy przez fazę istot wodno-lądowych, żyjąc na brzegach zbiorników wodnych i brodząc w nich w poszukiwaniu pożywienia – to wtedy mielibyśmy stracić pokrywające całe ciało futro i dorobić się błon między palcami, których resztki mamy do dzisiaj. Te same linie brzegowe pomagały też, już całkiem niedawno, bo jakieś setki tysięcy lat temu, przetrwać naszym przodkom epoki lodowcowe i rozprzestrzeniać się po świecie.
Wspominam o tym wszystkim, by wzorem Yuvala Noaha Harariego i innych miłośników wyciągania z antropologii prehistorycznej i studiów nad ewolucją daleko idących wniosków dla współczesności, przedstawić teraz popartą materiałem dowodowym w postaci osobistego doświadczenia tezę: dzielona przez ogromną większość z nas tęsknota za wodą zapisana jest w genach. Leżąc na morskiej plaży, zbierając muszelki w oceanie czy gapiąc się w taflę jeziora, czujemy, że żyjemy bardziej, bo żyjemy jednocześnie życiem swoim i naszych praprzodków, nie wiedząc o tym, naśladujemy ich gesty i zachowania. To może po części wyjaśniać, dlaczego trudno o bardziej immersyjną i cieszącą zmysły scenerię dla naszych ulubionych czynności. Jedni upierają się, że dobrym pomysłem jest granie na piasku w siatkówkę, ja twardo stoję na stanowisku, iż wino nigdzie nie smakuje tak, jak nad wodą i na wodzie.
Teraz w zasadzie powinienem przejść do praktycznych porad, jak to wino wybierać, rzecz jednak w tym, że często dobiera się samo, naturalnie wpisuje się w całość doświadczenia. Morsko-wulkaniczne krajobrazy greckich wysp smakują naszym oczom tak, jak ustom morsko-wulkaniczne greckie wina. Sycylijskie inzolia czy cataratto nie tylko pomagają łagodzić skutki gorącego afrykańskiego wiatru, ale też mają w sobie jego upalny przyduch. Riesling skrzy się Renem, a kolejne stopnie jego kwasowości budują na podniebieniu strome tarasy.
Morsko-wulkaniczne krajobrazy greckich wysp smakują naszym oczom tak, jak ustom morsko-wulkaniczne greckie wina.
Czasem to łączenie wody i wina ma smak niezapomnianej przygody – na przykład otwartej na pontonie butelki magnum alvarinho od Soalheiry, do popicia strachu, którego najadłem się chwilę wcześniej podczas raftingu na portugalskiej rzece Minho w regionie Vinho Verde. Czasem pełna doniosłość doznania potrzebuje czasu, by wyłonić się na powierzchnię z wartkiego nurtu osobniczych wspomnień i złożonych meandrów dziejącej się na naszych oczach historii – i tak Krym, ukraiński Krym, zawsze będzie smakował dla mnie musującymi winami z legendarnej wytwórni Nowy Świat, stylistycznie rozdartymi między urawniłowką sowieckiego igristoje a tęsknotą za szampańską finezją, co wydaje się teraz jeszcze dramatyczniej metaforyczne; Odessa zaś, wspaniała ukraińska Odessa, pozostanie splotem widoku na port z góry potiomkinowskich schodów i smaku chardonnay z lokalnej winiarni Kolonist, serwowanego w nieistniejącej już, położonej u szczytu owych schodów restauracji.
Na ogólniejszym jednak poziomie myślę, że najbardziej sprawdza się tu relacja podobieństwa. Spokojna, nieskazitelna powierzchnia mazurskiego jeziora poza sezonem woła o wino medytacyjne, powolne, w którym, podobnie jak w niej, odbijać się będą gwiazdy. Spieniona rzeka chce życia, szumu, bąbelków. Niewzruszone oceany rześkiej bryzy i słoności, rozedrgane miasta portowe – win naturalnych, mętnych, niejednoznacznych i wielowarstwowych jak ich burzliwe historie…
Pijmy więc śmiało w zasięgu wody, ale – zaklinam na koniec – nigdy po alkoholu do niej nie wchodźmy! Nie jesteśmy jak Saccorhytus coronarius, na dnie nie damy sobie rady. Lepiej trzymajmy się brzegów.