fot. Ferdinand Stöhr / Unsplash
Tych, którym się zdaje, że globalizacja przybliża do siebie skrajne punkty świata i stawia wszystkich w równo ustawionych blokach startowych, wysłałabym zimą na Azory.
Ewa Rybak
Globalizacja wina jest faktem. Na Madagaskarze możemy dziś napić się Moët & Chandon, a w Węgrowie – Yellow Tail. Cywilizacji żyjącej w takim winiarskim McDonaldzie trudno jest dostrzec istniejące pod jej nosem jurajskie parki. Na przykład Azory, które nie są ani blisko, ani daleko, ani w Europie, z jaką obcujemy na co dzień, ani też poza nią, bo przecież geografia włącza je w obręb Starego Kontynentu, nawet jeśli dla uproszczenia i troszkę wbrew geotektonice.
Pożegnałam ubiegły rok na portugalskiej wyspie Pico, jednej z dziewięciu w archipelagu Azorów, w dawnej chacie wielorybnika – było to melancholijne i osobliwe dokładnie tak, jak brzmi. Przypadkowi ludzie w prostym bazaltowym domu, sztuczne ognie, które nie wypaliły, bo okazały się stare i przemoczone, zazdrosne lub nostalgiczne spojrzenia biesiadników w kierunku pobliskiej, nieco bardziej kosmopolitycznej wyspy Faial płonącej od fajerwerków i jeszcze to zdanie, które wypowiedział gospodarz o północy, z pewną obojętnością, polewając kolejną nalewkę własnej roboty: – Wreszcie i Nowy Rok na Azorach. Zawsze na końcu… Odniosłam wrażenie, że nas, zgromadzonych na tej wyspie, nic nie dotyczy. Tak bardzo jesteśmy odseparowani, że to bez znaczenia, jaki mamy rok i czy gdzieś jest jakieś nowe lub jakieś stare.
Bez znaczenia było też dotąd dla miejscowych winiarzy to, co dzieje się na świecie – o konsumpcji stanowiły same wyspy. Wina z Azorów, należy to powiedzieć, są bardzo charakterne, zwłaszcza białe – w większości diabelnie kwasowe, napięte, słone, ale i z wielowiekową historią oraz barwną współczesnością, bo mało który winiarz na świecie w drodze do winnicy chodzi po dachach przysypanych niespełna 60 lat temu wulkanicznym popiołem.
Z zaskoczeniem słuchałam dyrektora sprzedaży w jednej z wizytowanych spółdzielni, który twierdził, że rynek na ich wina się skończył. Akurat piłam łyk wybitnego, słonego, ostrego jak brzytwa arinto dos acoçes, więc spróbowałam go poprawić: – Chyba się właśnie zaczął? Miałam gotowy wachlarz kontynentalnych argumentów: głód na wina nieoczywiste, wina z daleka, wina atlantyckie, wina z wysp, wina wulkaniczne – głód, który po kilku latach obserwacji trudno już nazywać niszą, a wina z Azorów wpisują się pod każdym względem w ten pożądany profil.
Arinto z Pico to potencjalny święty Graal; currais (tutejsze kamienne murki oddzielające winniczki) to bazaltowa winiarska mekka. On miał z kolei gotowy wachlarz argumentów wyspiarskich: rynek stanowili dotąd tubylcy oraz nieliczni turyści, docierający tu tylko w sezonie na podglądanie wielorybów czy delfinów, a więc od maja do października (przez resztę roku nie przybywa nikt). Apelacja reguluje się bardzo powoli, wciąż ma luki i niedoskonałości, a struktura produkcji, na razie oparta głównie na spółdzielniach, dostosowuje się do wymagań współczesności z inercją, którą – mówiąc nie tylko metaforycznie – nadaje jej półtora tysiąca kilometrów oceanu. Niby nic, a jednak wystarcza do nieodwracalnej zmiany perspektywy.
Już Monteskiusz nazywał klimat pierwszą władzą na świecie, a geopolityka jest w istocie opowieścią o „więźniach geografii”. Tak właśnie – Więźniowie geografii – zatytułował swą książkę Tim Marshall. Dotyka w niej sedna determinizmu geograficznego, którego nie da się uniknąć nawet w dobie globalizacji. Trudno mi było jednak przyjąć, że na Azorach współczesne media, internetowe serwisy winiarskie, błyskawicznie biegnące e-maile, kosmicznie prędkie wiadomości z rynku oraz administracyjna przynależność do europejskiego kraju (w winie i turystyce) – że to wszystko miałoby się ugiąć pod naporem położenia geograficznego, odległości, wielkiej bariery, jaką jest ocean. Lecz w końcu stwierdziłam, że właśnie tak jest: nawet najlepsza jakość tutejszych win nic nie da. Możliwość ich zbytu za wysokie ceny nie ziści się tak długo, jak długo ewolucja nie wykształci w tutejszych przedsiębiorcach sokolego wzroku, sięgającego dalej niż woda.
Tych, którym się zdaje, że globalizacja przybliża do siebie skrajne punkty świata i stawia wszystkich w równo ustawionych blokach startowych oraz w gotowości do sprawiedliwej rywalizacji, owych zwolenników geograficznego nihilizmu czy posybilizmu – wysłałabym zimą na Azory. Na tych wyspach otoczonych bezkresną wodą, gdzie wielka odległość osłabia europejski wpływ kulturowy, dosięgnięcie reszty świata wydaje się niemożliwe, podobnie jak niemożliwe do sprzedania wydają się Azorom ich wina, bo wszystko, co dla konsumenta na kontynencie wygląda na atut, tu jest przeszkodą. Co nam się zdaje romantyczną opowieścią, tu jest jedynie utrapieniem.