fot. Wojciech Rzepka / Unsplash
Nie ma dzisiaj rozmowy z winiarzami, nie ma takich opisów win na kontretykietach, które by w ten czy inny sposób nie odwoływały się do ziemi i do wierności winiarza wobec niej.
Marek Bieńczyk
Jesteśmy jak ci majtkowie, co wspięli się na szczyt masztu i krzyczą wniebogłosy do załogi: Ziemia! Ziemia! Terre, terre!
Byłem raz na takim statku degustacyjnym; podawano do oceny różne grosse gewächse. Za moimi plecami siedzieli Flip i Flap francuskich krytyków winiarskich, Thierry Desseauve i Michel Bettane. Bettane przy każdym winie wyrokował teatralnym głosem: „ziemia!”, albo „nie ma ziemi”, Desseauve mruczał potakująco.
Wyrokowali i mruczeli po francusku oczywiście; brzmiało to tryumfalnie „terroir”, albo pogardliwie, gdy go nie czuli, „pas de terroir”, no, ale między ziemią, terre, a terroir nie ma właściwie różnicy, rdzeń jest ten sam, od ziemi wszystko się zaczyna.
Czując na karku miłe francuskie oddechy, choć raz wolne od gitane’ów, pomyślałem sobie: co było pierwsze, jajko czy kura? Nie ma dzisiaj rozmowy z winiarzami, nie ma takiej ich strony internetowej, nie ma takich ich opisów win na kontretykietkach, które by w ten czy inny sposób nie odwoływały się do ziemi. I do wierności winiarza wobec niej, wobec tego spłachetka, który rozpościera się za domem czy tam tam za miedzą i przemawia do niego zmysłowym idiomem. Tak, by winiarz mógł wsłuchać się w tajemny przekaz gleby.
No, ale jak to się zaczęło? Czy trzydzieści lat temu ich ojcowie podobnie mówili, używali terroirystycznego języka? A krytycy później go odkryli i uczynili z niego obowiązujący dyskurs? Czy raczej jest on wymysłem krytyki winiarskiej, który winiarze zaczęli naśladować, aby sprostać krytycznym wymaganiom i oczekiwaniom? Chwytliwym żargonem, fanaberią intelektu dla ludzi, którzy szukają dla swych osądów ideowego podłoża, aby ukazać własne kryteria wartości? W jakim kierunku to szło?
Nie ma ostrej odpowiedzi, trzeba raczej mówić o synergii. Starsi winomani pamiętają The New France, książkę Andrew Jefforda z początku wieku, niezwykle istotną dla kształtowania nowej świadomości. Zachwycony Anglik odkrywał w niej terroirystyczne winiarstwo, które wówczas było jeszcze marginalne, a dzisiaj należy do wysokiego mainstreamu.
Tak jak w najnowszej historii literatury mówi się o krytykach towarzyszących, czyli wielkich głowach, które wychwytują taki czy inny trend artystyczny, nadają mu rangę i nazywają go szkołą, tak w historii najnowszego winiarstwa pojawiły się dziennikarze towarzyszący, jak Jefford. A kiedy już idee i słownictwo terroirystyczne doszły do głosu dzięki krytycznemu rezonansowi, powrotną falą sięgnęli po nie winiarze, którzy chcieli iść za modą, czy to ze względów duchowych, czy tylko komercyjnych.
Terroiryzacja (a co za nią idzie, ekologizacja, a także „naturalizacja”) winiarstwa ma – poza na ogół lepszym smakiem win – jeszcze jeden skutek. Powoli, lecz nieuchronnie kurczy się publiczność zważająca na punkty. Tak, punktoza będzie jeszcze długo trwała, jednak dla coraz większej rzeszy winomanów będzie się stawała kompletnie obojętna, gdyż ich wybory będą się osadzały na innych kryteriach niż „autorytatywna” ocena pisarzy od kieliszka. I tego plemienia żadnych 96 punktów dla wina nie przekona do zakupu, jeśli wino nie spełnia raz szerzej, raz węziej pojętych etycznych warunków bazowych. Warunków właśnie terroirystyczno-ekologicznych. Co widać po naturalistach, którzy mają w nosie Sucklinga, Robinson czy różnych pseudoparkerów.
Można chyba uznać, że punktowe ocenianie win jest jedną z tysięcznych ekspresji liberalizmu, globalizmu i mondializmu. Od wczesnych lat 90. promowało ono nolens volens wizję wina bez granic, w tym sensie, że najważniejsza była jego bezwzględna (jak się wydawało konsumentom) jakość, niezależnie od miejsca pochodzenia. A że ceniono udział nowej beczki (która, cokolwiek powiedzieć, w większości win maskuje terroir) i duży ekstrakt (który również maskuje terroir), tym bardziej odrywano wina od ich macierzy. Innymi słowy, punktowanie było echem liberalizmu ze wszystkimi jego zaletami, jak demokratyzacja i dopuszczenie do rynku win z całego świata, oraz turbokapitalistycznymi wadami (holdingami i ich pieśnią: towar, głupcze!).
I tutaj – jak mówią w telewizji – robi się ciekawie. I paradoksalnie. Skoro radykalną terroiryzację uznajemy za przejaw antyglobalizmu, echo szerzącej się w świecie antysystemowści, to kochając ją bardzo (bo przecież będąc liberałami – mówię o sobie przynajmniej – radykalnie liberalnych win holdingowych nie cenimy; bo przecież chcemy pić wina autentyczne, wprost z tej grudki ziemi i z tej dłoni winiarza), stajemy nieraz przed dylematem: jak kochać, jeśli kochać nie wypada? Spektakularnie ujawnił go przypadek Bressana, którego wina bardzo się kochało, a gdy wyszło szydło z worka (a wyszło z hukiem cokolwiek przesadnym), jakoś kochać się przestało. Albo niedawny przykład: jechać degustować na Węgry pod butem Orbana czy nie jechać: dyskusja w sieci była ostra.
Bo też trudno ukryć, że winiarstwo terroirystyczne jest w dużej mierze radykalnie prawicowe. Zapewne w mniejszym stopniu dotyczy to naturalistów, których wina-freaki odzwierciedlają nieraz antysystemowość anarchistyczno-lewicową. Jednak w obu przypadkach antyliberalne i antysystemowe nastawienie owocuje antyeuropejskością, która w chwili obecnej wojny służy wiadomo komu.
Tak jak woda ziemia jako żywioł ma swoje mityczne uzbrojenie. Romantyzm niemiecki, który podbił w tej kwestii bębenka, został prostacko wykorzystany przez nacjonalistów, a później faszystów. Ale zasada jest mniej więcej podobna wszędzie: nasza ziemia, siedlisko tradycji, przywiązania do prawdziwych wartości, wierności wobec tego, co niezmienne. Bardzo pięknie, tyle że wiadomo, że większość winiarzy węgierskich, słoweńskich czy słowackich z rodzinnych posiadłości wspiera autokratów (Orbána, Fico, niegdyś Mečiara). A i we Francji winiarskie poparcie dla Le Pen jest znaczne, podobnie jak winiarskie poparcie dla prorosyjskiej prawicy we Włoszech.
Czy warto o tym pamiętać, kiedy zachwycamy się kredowością burgundów czy żelazistością win z Rodanu? Odpowiem słowami Thomasa Picketty’ego: „Neoliberalizm jest już martwy, pytanie brzmi, co go zastąpi. Czy będzie to jakiś nowy nacjonalizm, czy też jakiś rodzaj bardziej egalitarnego systemu, dającego obywatelom możliwości szerokiej partycypacji w gospodarce i życiu społecznym”.
Wino jest spośród „darów ziemi” jedynym, który ma symboliczną moc tworzenia wspólnoty, duchowej partycypacji. Pijmy je od każdego i miejmy nadzieję. A jeśli nadziei zabraknie, to chociaż zostanie miły szum w głowie. Najlepsze ze wszystkich szumidło.