Skip to content Skip to footer

Pierwszy raz

fot. Eberhard Grossgasteiger / Unsplash

Każde wrażenie, doświadczenie, każdy smak ma swój pierwszy raz tylko raz. Potem, z każdym obrotem i powrotem, jest tylko o stopień bledszym odbiciem samego siebie, echem, powidokiem.
Kuba Janicki

Za nami koniec roku, czas podsumowań i życzeń – wypada zatem być mi tu i teraz nieco sentymentalnym, ciut melancholijnym, odrobinkę zadumanym. Będę więc, a nawet pozwolę sobie na dozę osobistych refleksji, którym jednakowoż spróbuję nadać pewien uniwersalny wymiar. Mam nadzieję, że ten bardziej intymny ton poniższych wynurzeń zostanie mi wybaczony.

Rozchodzi się bowiem o to, że nieubłagany cykl miesięcy i lat, to przyspieszające nieustannie w wiecznym obrocie koło życia, przynagla moje myśli ku powtarzalności – ku temu, że wszystko, każde wrażenie, doświadczenie, każdy smak ma swój pierwszy raz tylko raz, a potem, z każdym obrotem i powrotem, jest tylko o stopień bledszym odbiciem samego siebie, echem, powidokiem.

Tylko raz słyszymy po raz pierwszy Paola Conte, tylko raz oglądamy po raz pierwszy Casablankę albo Papieża Francisa Bacona, tylko raz po raz pierwszy widzimy w zoo nosorożca, dostajemy kulkę w łopatki podczas paintballowego meczu, kochamy się w przymierzalni, czujemy pod palcami jedwab, płaczemy porzuceni, próbujemy sauvignon blanc z Nowej Zelandii, czytamy Czarodziejską górę, pieczemy sami gęś.

Te pierwsze razy pamiętamy często w bogactwie szczegółów. Pierwszych krewetek próbowałem w nieistniejącej już paryskiej restauracji Drout. Zabrał mnie tam na obiad Tata. Był to wielki tradycyjny lokal z szufladkami na sztućce dla stałych gości, koktajlowi z krewetek towarzyszył melon i – nigdy nie zapomnę tego miejsca ani smaku. Kiedy zaś, kilka lat później, w efemerycznej krakowskiej Farinelli pierwszy raz sam zamówiłem w restauracji małże, dzwoniłem do Mamy (były to bowiem czasy po wynalezieniu komórek, ale przed Googleʼem), by spytać ją, jak mam jeść to cholerstwo – i wszystko to: rozmowę, smak, miejsce, pamiętam, jakby wydarzyło się wczoraj, mimo że upłynęło blisko dwadzieścia lat, dwadzieścia obrotów i niezliczona ilość powrotów, krewetek i małży od tego czasu.

Jestem przekonany, że Czytelniczki i Czytelnicy także mogą sobie wiele takich pierwszy razów – ze smakami, winem, miejscami – przypomnieć. Ba, niektóre i niektórzy zapewne robią to właśnie teraz i nawet uśmiechają się półgębkiem do swych wspomnień. Tylko że, tylko że, i tu następuje zasadnicza część lamentu, czas nasz na padole tym jest policzony, jak i policzona jest liczba wrażeń, których przyjdzie nam doznać po raz pierwszy, a im więcej obrotów, im szybsze nam się zdają, tym bliższy jest koniec wszelkich początków, tym bliższy ten pierwszy raz, który z założenia jest też ostatnim. To jest oczywiście przerażające i dlatego o tym nie myślimy, sublimując strach przed końcem na tysiące i miliony sposobów: poszukując wrażeń, próbując odcisnąć piętno, odkryć wyższy porządek i tak dalej.

Nam, zmysłowcom, oprócz tychże, pozostaje jeszcze wierność powołaniu – dalsze poszukiwanie nowości, kolejnych pierwszych razów. Zadanie to coraz trudniejsze, wymagające więcej poświęceń, rzadziej kończące się sukcesem – mimo nieproporcjonalnie niż kiedyś wyższych nakładów – ale jaka satysfakcja! O dwóch takich pierwszych razach myślę, pisząc te słowa, obu doznanych w restauracjach we Włoszech.

Pierwszym było jedno z dań w Osterii Francescana Massimo Bottury – podane w filiżance, niepozorne, o nazwie „Kawior” od Messisbugo do dzisiaj, gdyż zainspirowane postacią renesansowego kucharza Cristoforo di Messisbugo z Ferrary, który jako pierwszy pisał o kulinarnych zastosowaniach kawioru z padańskiego jesiotra. Filiżanka mieściła w sobie kolejno warstwy: esencjonalnie gęstej redukcji z bardzo dojrzałej parmeńskiej szynki, palonej cebuli, jajecznego kremu, surowych krewetek i kawioru z jesiotra. Ni to zupa, ni to budyń, danie to nie było piękne, ani nawet zgodne ze sztuką układania kontrastujących tekstur, smaków i temperatur. Było za to absolutnie, kompletnie wstrząsające w swej inności i nowości – na styku ekstremalnie wyrazistych smaków ekskluzywnych produktów powstała zupełnie nowa jakość, od której stanęły mi łzy w oczach. A więc są jeszcze smaki, które mogą zaskoczyć!

Musiały minąć dwa kolejne lata i jedna pandemia, by olśnienie wróciło, tym razem pod postacią dania z rzymskiej finediningowej restauracji Retrobottega. Były to niewielkie kawałki ugotowanej sous vide rzepy, zanurzone w sosie zrobionym z kalabryjskiej kiełbasy ʼnduja oraz… kocanek, kwiatków z rodziny astrowatych. I znów, na styku składników wydarzyło się tu coś nieziemskiego – toporna mocna rzepa z pikanterią ʼnduji i bogatym, ziołowo-anyżowym smakiem kocanek dała w rezultacie doświadczenie tak nowe, że upłynęła dłuższa chwila, zanim ochłonąłem na tyle, by móc wrócić do rzeczywistości.

Nie piszę tego wszystkiego, by się skarżyć, a chwilę potem chwalić. Nie. Piszę, by życzyć wszystkim za kolejnym obrotem koła jak najwięcej takich zmysłowych pierwszych razów, takich prywatnych epifanii – oraz niewstydliwego wzruszania się nimi, bowiem łza uroniona nad kawiorem nie jest dowodem pięknoduchostwa, lecz przeciwnie, wiary w to, że życie mimo wszystko ma…

No, że coś tam ma.

Czy masz ukończone 18 lat?

Ta strona przeznaczona jest tylko dla osób pełnoletnich.

Wchodząc na stronę akceptujesz naszą Politykę prywatności.