fot. Ingeborg Korme / Unsplash
Etykiety, w których nie dostrzega się chęci epatowania czymkolwiek, udawania, że wino jest czymś innym, niż jest, wzbudzają pozytywne reakcje. A jeśli wino je potwierdzi, to również szacunek i zaufanie.
Tadeusz Pióro
Kiedy po raz pierwszy uważnie przyjrzałem się etykiecie na butelce wina, nie miałem jej w ręku ani nawet przed sobą. Patrzyłem na fotografię w książce kucharskiej, jednej z zaledwie kilku, z których korzystała moja mama. Książka nosi tytuł Great Dishes of the World, napisał ją Robert Carrier, Amerykanin, felietonista kulinarny brytyjskiego Sunday Times Magazine w latach 60. XX wieku. Z tej książki mama czerpała pomysły na dania odświętne, podawane na przyjęciach, choć niewiele z przepisów tam zamieszczonych było do wykonania w czasach kulinarnej mizerii PRL-u lat 70.
W książce jest kilkanaście fotografii, na niektórych widnieją butelki wina, lecz, zapewne ze względów formalno-prawnych, etykiety są niewidoczne lub tak nieostre, że nieczytelne. Z jednym wyjątkiem, który mnie zaciekawił: widać prawą połowę etykiety, a na niej słowo „Romanée”. Obok butelki, na blacie, leżą nieoskubane jeszcze ptaki, cebula, czosnek i szalotki.
Lubiłem przeglądać tę książkę. Była świadectwem życia ciekawszego niż moje w tamtych czasach. Kiedy wyjechałem do USA, nabyłem własny egzemplarz i zacząłem rozglądać się za winem ze słowem „Romanée” na etykiecie. Najpierw dowiedziałem się, dość przypadkowo, że po kształcie butelki rozpoznać można burgunda, i dumny z tej wiedzy pomaszerowałem do sklepu monopolowego zapytać o burgundy. Wówczas stan Washington miał monopol na sprzedaż alkoholi wysokoprocentowych, choć wino i piwo dostępne były w sklepach spożywczych i specjalistycznych, lecz ja o istnieniu tych drugich nie miałem pojęcia, a w supermarketach był tylko ewidentny chłam.
W monopolu poza nadętą kasjerką nie było żadnej obsługi, nikogo, kto mógłby coś wyjaśnić lub doradzić. Więc powiedziałem kasjerce, że szukam burgundów, a ona poprosiła mnie, bym okazał dowód tożsamości. Wniosłem z tego, że w stanie Washington osobom nieletnim nie wolno nawet popatrzeć na butelki z alkoholem. Jednakże byłem pełnoletni, udowodniłem to, po czym dowiedziałem się, że burgundy są na półce z winem. Faktycznie, znajdowały się tam trzy czy cztery butelki o charakterystycznym kształcie, lecz na żadnej z nich nie było etykiety z napisem „Romanée”.
Minęło kilka miesięcy, zanim trafiłem, dość przypadkowo, na sklep specjalistyczny. Nazwa „Romanée” była znana sprzedawcy, który powiedział, że tego rodzaju wina sprowadzają tylko na specjalne zamówienie, a to ze względu na ich cenę. Powiedziałem, że jestem w stanie wyłożyć nawet 50 dolarów, a on robił, co mógł, by ukryć uśmiech politowania. Nie minął rok, a znalazłem się w Burgundii, lecz byłem tak zajęty życiem „pełnią życia”, że zupełnie zapomniałem o „Romanée”. A forsy miałem jak lodu tamtego lata, ech, te antynomie losu ludzkiego…
Dwadzieścia lat później Jurek Kruk powiedział, że może zorganizować bezpłatną degustację całej szóstki Romanée-Conti. Nie uwierzyłem mu – i miałem rację, nie wierząc. Od tamtej pory minęło już prawie dwadzieścia lat, a ja wciąż nie wypiłem ani jednego „Romanée”. Miło pomyśleć, że choćby z tego powodu warto żyć. Właściwie nawet ten jeden powód mógłby wystarczyć. Tylko co potem? Wypić „Romanée” i umrzeć? Przecież ten, który tak uwznioślił Neapol, żył jeszcze bardzo długo po tym, jak go zobaczył.
Więc kiedy zastanawiam się nad dalszym usprawiedliwianiem swojej egzystencji, sięgam po fotografie. Fotografie etykiet z butelek wina. Nie tylko burgundów w kosmicznej cenie, lecz win najrozmaitszych, których smak chciałbym poznać. Są tych win tysiące, więc zamiast racjonalnie czytać recenzje, notki degustacyjne, anegdoty i rysy historyczne, patrzę na etykiety, staram się pobieżnie ustalić jakieś estetyczne kategorie, do których można konkretne etykiety włączyć, a z tych kategorii, najzupełniej subiektywnych, wywróżyć, czy dane wino dostarczy wrażeń godnych tylu deliberacji.
Przypominam sobie szlachetny obyczaj barona Rothschilda, który każdy rocznik swojego wina wypuszczał na rynek z inną etykietą, zrobioną przez innego artystę. Pomysł był znakomity. Natomiast kiedy producent prostego veltlinera z Koziej Wólki zmienia etykietę z tradycyjnej, w stylu, powiedzmy, art déco, na liście konopi na tle rasta flagi w celu zwiększenia sprzedaży, to tylko wprowadza zamieszanie, zwłaszcza w mojej głowie, i tak już skołowanej mnogością klasyfikowanych etykiet, i wzbudza przez to irytację. Również irytację estetyczną. Czy producenci marihuany reklamują swój towar zdjęciami krzewów winorośli?
Myślę, że etykiety, w których nie dostrzega się chęci epatowania czymkolwiek, udawania, że wino jest czymś innym, niż jest, albo słów wyrażających wybujałe ambicje narcystycznego winiarza, znacznie częściej wzbudzają pozytywne reakcje, a jeśli wino je potwierdzi, to również szacunek i zaufanie. Bardzo podoba mi się etykieta na albariño Santiago Ruiza: jest na niej mapka wskazująca dojazd do jego winiarni, narysowana przez kilkuletnią wnuczkę i dołączana do zaproszeń na jakąś huczną imprezę, bodaj ślub. Nie ma w tym nic pretensjonalnego ani sentymentalnego, ot, dokument ważnego wydarzenia w historii rodziny, wdzięczny, autentyczny, i tyle. No i wino niczego sobie. Jaka szkoda, że nie ma w nazwie słowa „Romanée”.