fot. Jeremy Goldberg / Unsplash
W czasach mojej młodości nie piło się wody z kranu i w ogóle wciąż się coś dezynfekowało, przegotowywało, czy w inny sposób unieszkodliwiało, bo wszędzie czyhały śmiercionośne bakterie.
Tadeusz Pióro
Wino piłem po raz pierwszy w wieku lat pięciu. Niektórzy pomyślą: wcześnie zaczął, chyba za wcześnie, a skutki tego widać w jego gazetowych elukubracjach. Ale to jeszcze nic, bo wódkę piłem już w wielu lat czterech. Niektórzy pomyślą: no nie, to już skandaliczne, gruba przesada, jej skutki widać w każdym wersie, jaki napisał.
Jednak wódkę połknąłem przez pomyłkę, a wino przez łzy. Z wódką było tak, że pił ją mój ojciec z kolegą w domu wczasowym architektów w Kazimierzu nad Wisłą, w numerze, z literatek, a ja z identycznej literatki piłem wodę mineralną. Szklanki stały na stoliku nocnym, omyłkowo wziąłem szklankę z wódką i pociągnąłem tęgi haust. Co było dalej, nie pamiętam, poza tym, że ojciec z kolegą rzucili się na ratunek i chyba obyło się bez pogotowia. Inaczej było z winem.
Spędzaliśmy lato w Dalmacji, w Dubrowniku trwał jakiś festiwal, na ulicach było tłoczno, nagle straciłem z oczu rodziców, rozglądałem się za nimi, lecz z perspektywy pięcioletniego szkraba widać było co najwyżej brzuchy ciżby. Wiedziałem, jak trafić do pensjonatu, przybiegłem tam roztrzęsiony, gospodyni ukoiła mnie, podając talerz smażonych plastrów bakłażana i szklankę wody zabarwionej winem. Pochlipując, jadłem i piłem. Roztrzęsieni rodzice zjawili się, kiedy bakłażany były już prawie zjedzone, a wino wypite i zostali radośnie, być może wylewnie, przeze mnie powitani. Takie chwile pamięta się nawet po sześćdziesięciu latach. Chwile z winem, ma się rozumieć, w roli głównej. Inaczej było z wodą.
W czasach mojej młodości nie piło się wody z kranu i w ogóle wciąż się coś dezynfekowało, przegotowywało (na przykład mleko), czy w inny sposób unieszkodliwiało, bo wszędzie czyhały śmiercionośne bakterie. Pamiętam mycie truskawek w gorącej wodzie. Były to miejskie fobie, na wsi chyba nikt tego nie robił, z wyjątkiem mojej mamy, która od czasu do czasu, siłą wakacyjnych rzeczy, musiała spędzić parę tygodni na wsi i odgrodzić rodzinę kordonem sanitarnym od niehigienicznych obyczajów ludu.
Lecz pewnego razu gospodarz chciał mi pokazać, jak się wydobywa wodę ze studni. Kiedy napełnione wiadro wróciło na cembrowinę, zaproponował mi degustację, ku mojej wygodzie unosząc je oburącz i nachylając tak, bym mógł wypić kilka łyków wody, nie trudząc się zbytnio. Już wtedy wiedziałem, że tak się po prostu nie robi, ale wypiłem tę wodę łapczywie i z wielką przyjemnością, była zimna i jakby dziewicza, czysta, i nawet metaliczny posmak krawędzi wiadra nie mógł tego wrażenia zniekształcić, a być może nadał mu dodatkowy walor jakiejś utopijnej autentyczności. Nazajutrz miałem biegunkę, ale to zapewne wina jagód, które zbierałem i od razu zjadałem w lesie, zamiast zanieść je mamie do zdezynfekowania.
Tak czy owak, przestałem pić wodę ze studni i kranów. Wtedy chyba nie piło się zwyczajnej wody, tylko wodę sodową, z syfonów lub butelek, z tym że ta z domowego syfonu była zawsze przegotowana. Woda z ulicznego saturatora, sodowa z sokiem lub bez, wzbudzała we mnie paniczny lęk, ponieważ szklanki nie były jednorazowego użytku. Operator saturatora płukał szklankę w miniwodotrysku i podawał następnej osobie, napełniwszy ją wodą z osobnego kranu. W kraju szalała epidemia kiły, w szkole co krok napotykałem plakaty ostrzegające przed epidemią owsików. Duża część populacji pamiętała o zagrożeniu gruźlicą, a do saturatorów w upalne dni i tak ustawiały się kolejki.
Woda z ulicznego saturatora, sodowa z sokiem lub bez, wzbudzała we mnie paniczny lęk, ponieważ szklanki nie były jednorazowego użytku.
Lecz kiedy wyjechałem do USA, bez lęku ani wstrętu piłem wodę z tamtejszych saturatorów, samoobsługowych, bez jakichkolwiek naczyń: wystarczyło nacisnąć dźwignię i z odwróconego w górę kranu, umieszczonego nad wysokim po pas zbiornikiem, tryskała wątłym strumieniem zimna woda. Amerykanie opowiadali sobie dowcip o wizycie w Paryżu krajana, który nie mógł się nadziwić, że tamtejsze wodotryski, nie dość, że ledwie sięgają kolan, to umieszczone są wyłącznie w łazienkach, a tam przecież można się napić z kranu w umywalce.
Kilkanaście lat później woda stała się przedmiotem krytycznej analizy smakoszów. Odmian butelkowanej wody, pochodzącej na ogół z kranu w jakiejś górskiej miejscowości, przybywało; rarytasem dla zamożnych stała się woda z polarnych lodowców, w kuszących kształtem i lodowo-niebieskim szkłem flaszeczkach, która wszelako chyba musiała przepłynąć przez jakieś rury, by można było ją zabutelkować rozsądnym nakładem sił.
Trzymałem się prostej zasady: jeśli nie smakowała mi kranówka, kupowałem wodę w galonowej objętości, plastikowych kanistrach z dogodnym uchwytem. Najlepsza kranówka była w Nowym Jorku, a w Europie – w Wiedniu. Trwałem w tym przekonaniu przez wiele lat, aż pewnego razu pojechałem w gościnę do gajówki nad Bugiem, tuż przy granicy z Białorusią, i napiłem się wody z kranu. Nastąpiło olśniewające rozpoznanie, niemal jak u Prousta za sprawą magdalenki, rozpoznanie i przypomnienie smaku studziennej wody z kubła, którą piłem w Kuźnicy na Helu, kiedy w sklepach, zamiast coca-coli, była tylko polo cockta, wyparta z biegiem lat przez disco polo, mimo iż dostępne już wówczas prince polo nadal trzyma się mocno.
Tym razem biegunki nie było, więc bez wątpienia ta z Kuźnicy musiała być od jagód. O wyższości wody z terenów niezepsutych przez przemysł czy inne szkodliwe działania, nad wodą z polarnych lodowców, która spędziła rok w magazynie i na sklepowej półce, mógłby napisać natchniony poeta, który nie zaczął pić wina, kiedy miał pięć lat.