fot. Birmingham Museums Trust / Unsplash
Wino w swej pierwotnej naturze, choć broni się jak może, od zarania dziejów wykorzystywane jest jako instrument politycznych gier.
Kuba Janicki
Wszystko jest polityczne. Ponieważ żyjemy w społeczeństwach, każdy element naszego życia codziennego jest w pewnym stopniu uwikłany w skomplikowaną pajęczynę struktur władzy. W grę toczącą się wokół tej pajęczyny, którą pewne siły starają się zachować nietkniętą, inne chciałyby zmienić podług swego światopoglądu, a jeszcze inne po prostu podrzeć na strzępy. Pajęczyna ta, jak wszystkie pajęczyny świata, jest półprzezroczysta, przez większość czasu pozostając dla nas niewidoczną. Ujrzeć ją i implikowane przez nią zależności w pełnej krasie możemy w momentach przełomowych, gdy wielkie dziejowe wydarzenia zmieniają na naszych oczach jej formy i kształty. Ale także wtedy, gdy za cel naszych działań postawimy sobie dostrzeżenie jej.
Podobnie jak ma to miejsce, kiedy przechylamy i nachylamy głowę, by z uwagą dostrzec pod światło prawdziwą pajęczą sieć. W centrum zainteresowania tradycyjnych nauk politycznych i historycznych przez wieki znajdowały się właśnie wstrząsy pajęczyny, doniosłe, epokowe chwile przemian. Ten drugi sposób, analizowanie struktur krzepnących i okrzepłych, tropienie relacji władzy w prozie życia, jest domeną humanistyki współczesnej. Dość przypomnieć Michela Foucaulta, który poszukiwał ich poprzez krytyczne podejście do społecznych instytucji, takich jak psychiatria, system karny czy seksualność.
Wspominam o tym dlatego, że dywagacje te mogą pomóc nam uczynić możliwe z niemożliwego. W niewielu słowach naszkicować opowieść, która swobodnie zająć mogłaby bibliotekę tak obszerną, że bez pomocy Borgesa nic byśmy w niej nie wskórali. Opowieść o winie w polityce i polityce w winie. Miast próbować opowiedzieć sobie zbyt wiele i w konsekwencji nie powiedzieć nic, zwróćmy uwagę na kilka momentów w historii, z których nienachalnie wysnujemy być może głębsze i dalej idące wnioski. Zaczniemy zaś od samego początku.
Cywilizacja w cieniu winorośli
By w ogóle mogła zaistnieć polityka – którą, bazując na licznych istniejących definicjach, na potrzeby naszych rozważań określić możemy skrótowo jako procesy zdobywania i sprawowania władzy w systemach społecznych – najpierw potrzebne jest społeczeństwo. Najwcześniejsze formy jego organizacji na poziomie wyższym niż grupa łowiecko-zbieracka pojawiają się w okresie rewolucji neolitycznej. Czyli około 11 000 lat temu, po zakończeniu ostatniej epoki lodowcowej. Mianem rewolucji określa się w tym wypadku długotrwały w gruncie rzeczy proces przejścia od nomadycznego do osiadłego trybu życia, nierozerwalnie związany m.in. z domestykacją, to jest udomowieniem roślin i zwierząt. Od dawna spekulowano, że znaczący, jeżeli nie wręcz decydujący wpływ na te doniosłe decyzje naszych praprzodków mieć mogła możliwość produkowania alkoholu – wyższej jakości i w zadowalających ilościach.
Bardzo mocne argumenty na rzecz tezy o fundamentalnym udziale naszego ulubionego napoju wyskokowego w kładzeniu fundamentów pod cywilizację przynoszą świeże, bo pochodzące z początków tego roku, badania opublikowane przez magazyn Science. Zespół naukowców z 17 krajów udowadnia w nich, że winorośl udomowiona została przez naszych antenatów kilka tysięcy lat wcześniej, niż dotychczas myślano. Około 11 000 lat temu, a więc u samego zarania neolitycznej rewolucji. Była to jedna z pierwszych poddanych domestykacji roślin i pierwszy spośród owoców – i nie ma się przy tym co oszukiwać, że chodziło o rodzynki do sernika.
Wino towarzyszy ludzkim społecznościom od zawsze, jest jednym z ich źródeł. To przy nim kształtowały się pierwsze formy rządzenia, przy nim knuto pierwsze polityczne strategie i spiski. Winorośl, na co wskazują naukowcy w swoim raporcie, znajdowała się wśród pierwszych dóbr stanowiących przedmiot handlu pomiędzy społeczeństwami na skalę globalną. W kontekście rozważań o wzajemnych relacjach wina i polityki to o tyle ważne, że choć wszystko jest polityczne, to jednak łodygi winorośli i pajęcza sieć polityki są ze sobą przeplecione ściślej, niż mogłoby się na pozór wydawać.
Tyran, teatr, chleb, igrzyska
By w ogóle mogła zaistnieć polityka – to słowo, to pojęcie oznaczające pierwotnie sprawy polis, państwa-miasta – najpierw musiała powstać polis. I tak jak znaleźliśmy wino u prapoczątków cywilizacji sensu largo, tak znajdujemy je tam, gdzie zaczyna się historia tej, do której my przynależymy.
Dionizos? Nieobliczalny, szalony bóg wina i teatru, żywioł nieokiełznany, patron przedsięwzięć irracjonalnych, instynktów mrocznych, dzieł obrazoburczych, artystów wpatrzonych w odmęty własnych dusz… Te obiegowe prawdy nie oddają sprawiedliwości złożonej naturze dionizyjskiego mitu, kultu i rytuału. Od kilkudziesięciu lat badacze przyglądający się relacji Dionizosa z ateńską polis zwracają uwagę na zupełnie inne ich oblicze. W wyniku tych prac „Dionizos” – jak ujmuje to prof. Mirosław Kocur – „nie tracąc nic ze swej wieloznaczności, zyskał nowy wymiar, afirmatywny, uznano go za promotora świeckiej solidarności i porządku w państwie. Polityczna moc Dionizosa – nieograniczająca się bynajmniej do Aten – integrowała wszystkich: mężczyzn, kobiety i dzieci, i wszystkie warstwy społeczne”.
Duch Dionizosa
Co dokładnie kryje się za tą nieznaną dotąd bliżej dionizyjską maską? Czysta polityka, umacnianie władzy. Wielkie Dionizje, święto, z którego narodził się teatr, nie były motywowaną religijnie, oddolną, ludową manifestacją przywiązania do mitu. Tyran Pizystrat wprowadził je w miejsce zapomnianego, lokalnego święta lub po prostu ustanowił ex nihilo w drugiej połowie VI w. p.n.e. Na ich organizację łożył z miejskiej kasy, jako festiwal mający zademonstrować potęgę Aten i wzmocnić jego własną pozycję.
Dionizos nie pojawił się w tamtym czasie i miejscu w rezultacie religijnego objawienia, lecz politycznej kalkulacji. Jako bóstwo panhelleńskie podkreślał znaczenie Aten na zewnątrz, jako bóstwo czczone ze szczególną żarliwością na wsi pasował Pizystratowi, bo to na jej mieszkańcach opierała się jego władza. Duch Dionizosa był demokratyczny i udzielał się każdemu. Ateńczycy w czasie Dionizji pili wino i bawili się pospołu, integrując jako społeczność. Przy okazji władza piekła na rytualnym ogniu drugą pieczeń, okazując wszem i wobec materialne i duchowe pierwszeństwo swej polis.
Wino patrycjuszy i niewolników
Tak oto wino wraz ze swoim bogiem zaprzęgnięte zostało do polityki jako niezwykle, przyznajmy, wyrafinowane jej narzędzie. W kontekście dramatów wystawianych w trakcie Dionizji Grecy zwracali często uwagę, że pomimo wyznaczającego im instytucjonalną ramę święta, w swojej treści nie mają one nic wspólnego z Dionizosem. Maksyma ta potwierdza się także przy szerszym spojrzeniu na instrumentalne wykorzystywanie wina w politycznych mechanizmach kontroli społecznej.
Doskonale skądinąd unaocznia się to w złożonym pejzażu stosunków społecznych starożytnego Rzymu. Wino odgrywało tam niebywale istotną – i par excellence polityczną – rolę, w której znów dostrzec możemy pewną dwoistość. Z jednej strony picie wina uznawane było za jedną z codziennych ludzkich potrzeb, w związku z czym zachowywało do pewnego stopnia „demokratyczny” charakter. Katon Starszy rekomendował, by nawet niewolnicy otrzymywali skromny tygodniowy przydział w wysokości pięciu litrów per capita.
Z drugiej strony, wyraźna stratyfikacja rzymskiego społeczeństwa znajdowała odzwierciedlenie w gatunkach wina przeznaczonych dla różnych jego warstw. Dla niewolników była Lora – wino cienkie i gorzkie, produkowane z wytłoczyn. Cesarze i patrycjusze sięgali po trunki szlachetne, często długo starzone – słynne białe Falernum dojrzewające dwadzieścia lat, Albanum, Setinum czy Caecubu. W winie Rzymu spotykają się ze sobą oba społeczne postulaty, unieśmiertelnione we frazie panem et circenses, chleba i igrzysk. To aspekty codziennej życiowej potrzeby oraz rozrywki, która od codzienności odrywa. Politycy, świadomi tej podwójnej mocy wina, korzystali z niej chętnie, często rozdając plebsowi w ramach „spontanicznego” gestu mulsum, napitek z młodego wina i miodu.
Burgundia i gilotyna
Rod Phillips, autor doskonałego eseju na temat roli wina podczas rewolucji francuskiej, przytacza historię niejakiego François Bertranda. Ów blacharz spod Beaune w 1793 roku gościł pod swoim dachem oddział ochotników rewolucyjnej armii i, zgodnie z prawem, karmił ich i poił na koszt rządu. Pech chciał, że któregoś wieczoru podał im wino tak niedobre, że żołnierze nie tylko odmówili picia go, ale także donieśli na swojego gospodarza do miejscowych władz. Zwołały one specjalny panel degustacyjny, by ocenił powagę zarzutów. Degustatorzy uznali, że wino to nie było po prostu zepsute, ale wręcz szkodliwe i mogło zagrozić zdrowiu wojaków. Sprawa trafiła do Paryża, do Trybunału Rewolucyjnego, który czyn obywatela Bertranda uznał za akt zdrady. Nakazał skrócić go o głowę. Wyrok wykonano.
Moglibyśmy w tym miejscu w duchu czarnego humoru pożartować sobie o tęsknocie za dawnymi, dobrymi standardami ochrony konsumentów. Moglibyśmy złapać się za głowy porażeni kolejnym z wielu przykładów rewolucyjnego okrucieństwa, ale w interesującym nas kontekście wina i polityki wniosek ze smutnego losu monsieur blacharza płynie zupełnie inny. Mamy tu bowiem do czynienia z ekstremalnym, to prawda, ale bardzo plastycznym – i politycznym na wskroś – przykładem zmiany paradygmatu, wedle którego to, jakie czy wręcz czyje wino pijesz, zależy od tego, gdzie i kim się urodziłeś. Paradygmatu reprodukowanego od czasów Rzymu, po którego upadku winorośl ponieśli w kolejne wieki przede wszystkim mnisi, do których później dołączyła także arystokracja. Wraz z rewolucją, pierwszą udaną próbą obrócenia dawnych porządków w perzynę, nastąpiła udana próba zapewnienia obywatelom sprawiedliwego dostępu do wina, co na zawsze zmieniło krajobraz francuskiego i europejskiego winiarstwa.
Demokratyzacja wina
Dokonało się to w wyniku szeregu politycznych decyzji rewolucyjnych władz. W niektórych przypadkach demokratyzacja wina była mile widzianym skutkiem ubocznym reform o bardziej ogólnym charakterze. Przykładem niech będzie choćby ekspropriacja Kościoła z jego posiadłości (w samej Burgundii posiadał on ponad 2000 hektarów winnic!) czy zmiana prawa dziedziczenia z takiego, w którym spadek przypadał w całości najstarszemu dziecku na takie, które obdarzało nim po równo wszystkich potomków. Inne decyzje w całości podporządkowane były pragnieniu zniwelowania nierówności otaczających temat wina. Główną rolę odegrało tu zniesienie niezliczonych wewnętrznych taryf celnych, które chroniły producentów przed konkurencją i de facto przyznawały im lokalne monopole. Władze nowego porządku monitorowały także stale, a przez pewien czas nawet kontrolowały, detaliczne ceny wina oraz – jak się przekonaliśmy, czasem może zbyt gorliwie – dbały o jego jakość.
Sen i towar
Czy wino, jedno ze źródeł inspiracji Karola Marksa, to bardziej żywioł ludowy, wywrotowa energia karnawału? Czy może atrybut klas posiadających, chłopomański fantazmat klasy średniej i wyższej? Pytanie to wydaje się szczególnie zasadne w odniesieniu do win naturalnych, na których etykietach często gości symbolika rewolucyjna i socjalistyczna, a winiarze nie ukrywają swoich lewicowych inklinacji. Zwłaszcza że wszystko to jednak odbywa się przecież w kontekście globalnego turbokapitalizmu, którego specjalnością stało się identyfikowanie kiełkujących form sprzeciwu, internalizowanie ich i odsprzedawanie nam na swoją wieczną chwałę.
Mam nadzieję, że podróż w głąb historii, w jaką udaliśmy się w poprzednich akapitach, ułatwi nam udzielenie, wcale nie prostej, bo – skoro już jesteśmy przy niemieckiej filozofii – dialektycznej odpowiedzi. Otóż wino jest jednocześnie i jednym, i drugim, snem i towarem, jak również wieloma innymi rzeczami. Jest bowiem przede wszystkim obiektem czynności politycznych, mających na celu wyposażenie go w sens adekwatny do aktualnych potrzeb związanych z utrzymywaniem lub zdobywaniem władzy. Jego pierwotna natura, choć broni się jak może, od zarania dziejów wykorzystywana jest jako instrument politycznych gier. A te, zgódźmy się, nie mają nic wspólnego z Dionizosem.