fot. Maximilian Hofer / Unsplash
W świecie winomanów istnieje wyrafinowana obelga: nazywamy kogoś label drinkerem, pijaczem etykiet.
Wojciech Bońkowski MW
Nie piłem nigdy Pétrusa. Jakoś nie było okazji, no a portfel też się nie przyłączał (3–6 tys. euro za flaszkę, w zależności od rocznika). O Pétrusie wiem tyle co w książkach, a zwłaszcza pamiętam anegdotę Marka Bieńczyka „Pétrus na śniadanie, bywało gorzej”. Czy tęsknię? Nie, ale w końcu mnie zaproszono i kupiłem bilet na Ryanaira. Za 47 zł, tyle co kropla Pétrusa spływająca po szyjce.
Nie piłem nigdy Domaine de la Romanée-Conti. Portfel odmówił, okazje były, jak to się mówi, niejednoznaczne. Bodaj w 2017 roku postanowiłem, że trzeba to przełamać, i po znajomości wymusiłem zaproszenie na degustację nowego rocznika w Londynie. To jedna z nielicznych imprez, gdzie te wina (20 tys. euro za butelkę) leją tak po prostu – ponoć pilnują jednak bardzo, żeby nie podchodzić drugi raz. Miałem już nawet bilet na Wizz Aira, ale coś wypadło, chyba panel kadarki, i musiałem odwołać.
Harlana (1000 dolarów) piłem raz, na degustacji zorganizowanej przez Mondaviego, który chciał pokazać, że jest równie dobry, co pięć razy droższe etykiety. Po dolewkę nie podszedłem. Mondavi był dobry, ale mniej dobry od Château Lafite i Margaux. Margaux lubię za etykietę, bo mam słabość do francuskiego klasycyzmu, fasada Château Margaux to dla mnie jednoznaczny ideał piękna, czego o samym winie (500–2000 euro) nie mogę powiedzieć.
W świecie winomanów istnieje wyrafinowana obelga: nazywamy kogoś label drinkerem, pijaczem etykiet. Czyli kimś, kto nurza się w winach sławnych, drogich, prestiżowych, nie bacząc tak bardzo na ich prawdziwą jakość, za to z wyższością gardzi tymi mniej sławnymi, a przecież często tak samo znakomitymi – albo nawet bardziej. Epitet ukuła samozwańcza sekta tak zwanych „prawdziwych znawców”, którzy te wielkie etykiety pili, ale są takimi koneserami, że się nimi nie podniecają. Chociaż sytuacja nie jest zero-jedynkowa, znałem jednego gigantycznego (w jego własnym mniemaniu) znawcę, który obśmiewał dziennikarzy winiarskich za podniecanie się nalepkami, chociaż sam miał piwnicę pełną najlepszych roczników Soldery i Biondi Santi.
Ów kolekcjoner uważał, że nie jest nalepkopijcą, bo wszystkich tych nalepek spróbował i je po swojemu przeżył. I na tym chyba polega różnica: label drinking to picie drogich win dlatego, że są drogie, i ktoś inny (oczywiście Parker) je wychwalił, natomiast zamiłowanie do wielkich win opiera się na własnym doświadczeniu i krytycznym osądzie, czyli na kulturze. Można uważać, że Callas była największą śpiewaczką w historii, bo tak stoi w Wikipedii, albo dlatego, że się ją słyszało w La Scali. Różnicę łatwo poznać: w przypadku win znawcy z pierwszej grupy zawsze cytują opinie Parkera („kim jesteś, żeby z nim polemizować?”), ci z drugiej – opowiadają o tym, jak smakował Pétrus 1995 do jagnięcia, i nawet jeśli ich zachwyt bywa bezkrytyczny, to przynajmniej nie jest pusty.
Rewersem label drinkingu jest absolutna krytyka wszystkich drogich win. Cena to tylko marketing, koszt produkcji to 15 euro, w tych winach nie ma żadnego terroir, w degustacji w ciemno Pétrus zawsze przegrywa z Merlotem Duckhorna (50 dolarów). A w ogóle to tylko debile podniecają się winami wartości samochodu, ja ze szwagrem zrobiliśmy w zeszłym roku takie z porzeczki, że byś nie odróżnił. Zaś w wersji premium: po co podniecać się pomerolami za tysiąc, skoro na Istrii są równie ciekawe merloty i jeszcze mają plaże.
Z tą ostatnią opinią akurat się zgadzam, tak co do plaż, jak i co do win. Uwielbiam wina z Istrii i w wielu sytuacjach wolę je od pomeroli. Podobnie jak zamiast na pionową degustację Harlana, chętnie poleciałbym spróbować kilku roczników Domaine Economou na Krecie. Nie ze snobizmu ani antysnobizmu, tylko z ciekawości i ogólnego uznania, bo Economou to wielki artysta, a jego twórczość uwielbiam. Co nie zmienia faktu, że w winiarskim świecie to Harlan jest punktem odniesienia i znajomość tego wina jest po prostu częścią szeroko pojętej winiarskiej edukacji. Ignorancja nie powinna być nigdy powodem do wstydu, ale chełpienie się ignorancją jest w wyjątkowo złym guście. Zresztą antynalepkowcy są często pozerami; albo te nalepki potajemnie sami piją, albo za nimi tęsknią. Label drinkerzy mają tę przewagę nad resztą, że są ludźmi spełnionymi.
Mieliśmy akurat degustację polskich pét-natów za pięć dych – kupa frajdy, dałem mnóstwo dziewięćdziesiątek, nie miałem ochoty pić nic innego – gdy przyszło zaproszenie do Bordeaux. Trzy dni, rano Palmer, kolacja w Yquem (1 tys. euro, ale będą stare roczniki), nazajutrz Le Pin (5 tys. euro, tylko raz pomacałem, w Szanghaju, choć pewnie to była fałszywka). Bilet 300 euro, do tego Wizz Air, no i marynarkę musiałem oddać do pralni. Jadę bez oczekiwań, spróbuję podejść rzeczowo ani nie potępiać w czambuł, ani nie zachwycać się za samo istnienie. Może nawet uda mi się przyjrzeć fakturze garbników i integracji beczki, choć cokolwiek wtrącę od siebie, będzie za mało koneserskie dla prawej strony i zbyt kapitalistyczne dla lewej. Ale nie powiem, trochę się cieszę. Czy jestem label drinkerem?