fot. Joao / Unsplash
Oczyszczony z mitów świat wina rządzi się jedną tylko prawdą. Jest nią smak.
Ewa Rybak
Kolorystyka portugalskiego Alentejo jest nieskomplikowana: domy są białe, akcenty na nich zazwyczaj żółte, niebo błękitne. Letni horyzont złoci się zbożem lub zieleni gajem oliwnym, korkowym i winoroślą. Grudniową porą region przybiera kolory wypłowiałe: beż, brąz i zmęczona zieleń pastwisk, a na nich pojedyncze, jasne, ruchome kropki owiec. Późna jesień to raj dla tych, którzy chcą się zgubić w zapomnianych miasteczkach, słynących niegdyś ze swoich kopalń czy kuźni. Można odetchnąć nieskończoną przestrzenią, powietrzem i zachwycić się spokojem.
To tutaj spotkałam najmilszego winiarza. Przyjmuje gości w domu pełnym sztuki, kulturowym miszmaszu z prywatnej kolekcji, dowodzącej ciekawego życiorysu właściciela-obieżyświata. Nakrywa stół na obszernym patio wypełnionym zielenią, podaje szklanki. Na chwilę idziemy do skromnej piwnicy, w której stoją trzy małe amfory. Wszystko się tu zgadza: jest dusza, człowiek, uśmiech, serdeczność, gościnność. Jest też zmęczenie drogą i apetyt na wino. Niewielka produkcja w regionie o uznanej sławie i potwierdzonym potencjale to strzał w dziesiątkę. W Alentejo owocu jest dużo, rośnie zdrowy, niedrogi i dorodny, dając najczęściej wina przystępne i co najmniej zadowalające, a w wyższych partiach regionu – wybitne. Za chwilę na tym odludziu, gdzie więcej jest czarnych świń niż ludzi, zatopię się w winiarskim odkryciu. Może nie znajdę wina najwyższych lotów (choć kto wie!), ale maleńka produkcja i bezpośredni kontakt z twórcą są gwarancją czegoś na miarę sukcesu, jeśli ten sukces zdefiniować jako zwykłą przyjemność picia dobrego wina w miłym towarzystwie. Co może pójść nie tak?
To samo, co poszło nie tak w starym domu opodal Ponte de Lima na północy Portugalii, gdzie szczery właściciel agroturystyki częstował czerwonym verde własnego autorstwa, którego smak kwaśnych buraków śnił mi się potem po nocach. To samo nie zgadzało się na kaukaskim przedgórzu, gdzie naturalizujące mtsvane barwiło kieliszek na brudny beż i smakowało ścierką w podobnym odcieniu. Albo na żyjącej w cieniu Santorini wyspie Amorgos i na Pico, choć tu równanie dające świetne wino wydawało się najprostsze: arinto plus ocean. A jednak wynik nie zgadzał się i zdarzyły mi się wina naprawdę okropne.
Spośród wszystkich winiarskich mitów moim ulubionym jest ten, że rozmiar ma znaczenie i że przyjemność czy jakość wina rośnie odwrotnie proporcjonalnie do wielkości produkcji. Rozbudowany o wątek lokalności, kontekst podróży, jedzenia i – najważniejszy – czynnik ludzki, pozwala nam wierzyć, że każde wino to dobra przygoda, radosny kamyczek w ogródku naszych wielu doświadczeń. Że szampan od rolnika będzie genialny, bo każdego grona dotknęła ręka przyziemnego geniuszu. Każda z jego setki butelek będzie lepsza niż stutysięczna butelka Dom Pérignon. Że odnaleziona na końcu świata butelka rzemieślniczego caberneta, z pomocą kontekstu, szczerości i rzemieślniczego charakteru rozłoży na łopatki milionową butelkę winiarskiego giganta z Chile. W wielu miejscach pijemy okropne wina, ale najmniej się tego spodziewamy blisko natury i obcując ze wspaniałymi twórcami w ich skromnych domach i na maleńkich podwórkach, we wrośniętych w przyrodę winniczkach.
W tym miasteczku w Alentejo, które niegdyś słynęło z żelaza, z ulgą sięgnęłam w barze po kieliszek białego Monte Velho, jednego z najczęściej kupowanych win w portugalskich restauracjach, dostępnego wszędzie – od sieci marketów Pingo Doce po maleńką knajpkę w Tras-Os-Montes, dokąd mało kto jeździ. Z ulgą przyjęłam jego jakościową stabilność i w myślach dziękowałam największym producentom świata.
To właśnie duże produkcje ratują nam wieczór, gdy jesteśmy na winiarskim pustkowiu lub lądujemy w piekle pełnym paskudnych win. Ile razy lepszy od wszystkiego okazał się Dark Horse ze sklepu za rogiem – ciężko policzyć; albo jedna z milionów butelek od chilijskiego giganta – Cono Sur – o którym lubię myśleć, że jest najlepszym na świecie comfort wine? Wielokrotnie. Wygoda i bezpieczeństwo – na wielu poziomach – stanowią tę milszą stronę medalu masowości, która owiana jest złą sławą i wokół której narosły jedynie przykre mity.
Gdyby bajka o małej produkcji i rolniku był prawdziwa, comfort wines nigdy by nie zaistniały lub stanowiłyby produkt dla ludzi winiarsko leniwych i nieciekawych świata. Prawdą stałby się wówczas mit, że wina masowe są zawsze niedobre. Nie byłyby one kołem ratunkowym dla spragnionych smaku winomanów, a nasza akceptacja dla braku jakości byłaby nieskończona. Mielibyśmy wina masowe i słabe, jak dziś, oraz wina rzemieślnicze i pyszne – to oczywiście także ma miejsce. W świecie winiarskich mitów nie byłoby fascynujących odcieni szarości, setek wyjątków: win dobrych i bardzo dobrych, dostępnych na wyciągnięcie ręki, przystępnych cenowo, zwyczajnie smacznych. I win niepijalnych – a przecież zrobionych przez ludzi, których chciałoby się jeść garściami.
Oczyszczony z mitów świat wina rządzi się jedną tylko prawdą i jest nią smak – on ma zawsze rację i stanowi ostatnią zmysłową instancję po sytuacyjnym kontekście, podróżniczych uniesieniach czy uznaniu dla wysiłku winiarza.