fot. Alexandra Torro / Unsplash
Wina musujące stały się osobnym światem, który byłby satysfakcjonujący nawet wtedy, gdyby z jakiegoś powodu zniknęły z powierzchni ziemi wszelkie wina spokojne i wzmacniane.
Ewa Rybak
Tamtego lata było nad wyraz gorąco. W niemożliwym upale miejskie powietrze stawało się niemal fabryczne: opary mięknącego pod stopami asfaltu mieszały się z gęstwiną spalin, które osiadały na monumentalnych granitach i piaskowcach warszawskiego socrealizmu warstwą szczelnie ukrywającą wrodzony chłód ich symetrii. Na stołecznych placach, stworzonych po to, by wypełniały je pochwalne manifestacje, upchnięto – tak mi się zdawało – cały żar świata. Tamtego lata dzieci chciały pić bubble tea, dorośli szaleli na punkcie prosecco.
Strach było oddychać tym żarem, w którym nie czuć było śladu powietrza. Człowiek pragnął bąbelków, które by w nim pękały i wysycały go chłodem. Byłoby tylko lekką przesadą powiedzieć, że spróbowałam wtedy większości win musujących w moim życiu winiarskim i marzyłam, żeby pozostać w tej bańce. Z pewnością spróbowałam wielu, jakie oferuje stołeczna gastronomia. Również letnie, kontemplacyjne wieczory na plaży, w lesie czy nad jeziorem umilały mi rzemieślnicze szampany lub proste cavy z dyskontu. Szumiał mi w uszach dźwięk mnóstwa pękających bąbelków i myślałam dużo o tych wszystkich, którzy wypijają rocznie 2 miliardy butelek win musujących we wszystkich stylach, oraz o tym, że musiaki w ciągu mniej niż dekady utorowały sobie drogę do codzienności: do zastawionych różnościami stołów, do tarasów, miłych rodzinnych wieczorów, randek pierwszych i kolejnych. Zrobiły to bez przytupu, za to przy stałej i trwałej melodii szumiących bąbelków.
Dawniej wywrotowe byłoby napisanie tekstu o winie musującym do rocznicy i jajecznicy – wiem o tym, bo sama taki pisałam. Dziś świat wie, że powodów do używania bąbelków jest tyle, ile ich widzimy w butelce szampana – lub nawet więcej. Odnajdzie się w tym rodzaju wina człowiek kultury wysokiej, który w szampanie odkryje nić porozumienia z dawnymi poetami czy filozofami. Wyznawca popkultury poczuje więź z gwiazdami kina czy muzyki, celebrytami, którzy ochoczo stają się ambasadorami wielkich domów szampańskich. Influencerki, uprawiające swój zarobkowy wpływ przy butelce „proseccom”, odcisną piętno na światopoglądzie młodych konsumentek. Feministki usłyszą szum wysiłku słynnych szampańskich wdów. Wielbicie naturalizmu i transparentności wyrażą się w mętnych pét-natach tak dobrze, jak to robią z użyciem kombuchy. Cisi wielbiciele wina, ci o wysokiej zmysłowej wrażliwości, zauważą w musującym mikrokosmosie energię nadaną przez bąbelki, która daje bodźce podwójne: nie tylko smakiem, ale też fizycznym szczypaniem wina. Czy robione tradycyjnie, czy kadziowo, czy nawet – choć bardzo nie chcę tego powiedzieć – sztucznie wysycane CO2 – będą zawsze bardziej rozgadane i mocniej działające na wachlarz zmysłów niż wina spokojne.
Przyszło mi tamtego lata do głowy, że w jakimś sensie wina musujące stały się osobnym światem, który byłby satysfakcjonujący nawet wtedy, gdyby z jakiegoś abstrakcyjnego powodu musiały zniknąć z powierzchni ziemi wszelkie wina spokojne i wzmacniane. Szampan, crémant, prosecco, asti – kwitną.
Stylistyczne portfolio jest olbrzymie, przerasta możliwości poznawcze zwykłego człowieka, a i tym z degustacyjną supermocą jest dziś trudno to ogarnąć. Skomplikował się mocno świat szampanów, w których zaciekle musują marki komercyjne, duże, ale wysokiej jakości domy szampańskie i nazwiska rzemieślnicze. Prosecco już dawno nie jest omawiane li tylko w mylących, celebryckich kontekstach, oferując też daleko bardziej jakościowe wcielenia. A musująca emanacja shiraz? A méthode cap classique? A cava i clàssic penedès, które zwalczyły skutecznie wizerunek taniej alternatywy dla szampana, proponując ciasteczkowe, czasem ciężkie jak drożdżowa buła, morelowo-orzechowe wina? Czy wreszcie naturalizujące polskie pét-naty? A lambrusco, które zmienia się jak w kalejdoskopie? Tak bardzo, że podoba się już nawet mnie, choć zawsze krzywiłam się na to wino z misiami haribo.
Wina musujące już dawno wyszły z grupy aperitifowo-celebracyjnych. Różnorodność pochodzenia i stylu uczyniła je tak uniwersalnymi, że są w stanie wypierać z food pairingu wiele win spokojnych i piw. Tak, piw, bo przecież pét-nat, który odgrywa od kilku lat bardzo demokratyzującą rolę, pracuje na wizerunek przystępności win musujących i win jako takich w oczach masowego konsumenta. Nie następuje za to transfer w drugą stronę, bo jako aperitif musiaki nie mają wielkiej konkurencji. Nie jest niczym dziwnym wypić dziś bąble do dania głównego, ale byłoby szokujące podać na aperitif choćby najlżejsze wcielenie milczącego muscadet.
Wine Intelligence donosi, że kategoria win musujących urosła najbardziej ze wszystkich podczas pandemii koronawirusa. Bąbelki stały się kontrapunktem dla izolacji, pozwalały poczuć się funky nawet w domowym więzieniu. Żyliśmy w milionach baniek, piliśmy musiaki i czuliśmy się swobodnie, jak one? Jakbyśmy jednak jakoś tam „odpinali wrotki”? Tak czy owak, zjawisko to zadaje kłam przekonaniom, że ludzkość sięga po wina musujące wyłącznie do rocznicy czy od święta.
Czuję, gdy patrzę na bąble w kieliszkach migocących w knajpianych ogródkach, że w swoim uwielbieniu dla win musujących jesteśmy częścią potężnej winiarskiej bańki. Ona rośnie i na razie nie pęka. Jesteśmy zbiorem multi-kulti, w którym jest miejsce dla Niemca, Francuza, Włocha, Anglika, bo wszelkie statystyki mówią, że te właśnie kraje – kolejno – wypijają najwięcej szampana i win musujących. Że swoją winiarską tożsamość możemy odkrywać wraz z rozwojem kategorii win musujących, bo ona za nami nadąża bardziej niż inne.
W jakimś sensie wydaje mi się w swojej różnorodności najbardziej dojrzała i najbardziej zaraźliwa poprzez zyliony szumiących bąbli, które nam zawsze przywodzić będą na myśl to, co miłe lub łatwe: poczucie relaksu, jakie daje szum morza, plusk jeziora czy choćby spienionej wody w wannie. Czasem mam wrażenie, że można by nie wychodzić z takiej bańki i pozostać winiarsko spełnionym.