fot. Gaelle Marcel / Unsplash
Kiedy czuję się podle, bo jestem zmęczony albo po prostu zły, nie chcę gołębia ani Château Margaux, tylko wątróbkę z cebulką albo zupę krem z batatów. Po angielsku to „comfort food”, czyli potrawy niosące ukojenie.
Tadeusz Pióro
Około roku 2004 w prasie ukazały się wyniki ankiety, której respondenci mieli wskazać swoją ulubioną potrawę. Nie wiem, jak tę ankietę przeprowadzono (zasięg próbki, metodologia itp.), ani czy respondenci mieli wymienić tylko jedną potrawę, czy więcej. Jednak wyniki te potraktowaliśmy bardzo poważnie – ja oraz kilka innych osób zatrudnionych przy budowie jadłospisu nowej restauracji, której specjalnością miała być kuchnia polska.
Dziś przyznaję wstydliwie, że nie pamiętam nawet pierwszej dziesiątki ulubionych potraw naszych rodaków A.D. 2004, choć pamiętam pierwszą trójkę: rosół, bigos, kotlet schabowy.
Na dalszych pozycjach uplasowały się zupa pomidorowa, pierogi i bodaj pizza albo hamburgery, ale na pewno nie sushi. Zastanawiam się właśnie, czy, powiedzmy, ćwierć wieku później, rosół pozostanie na szczycie podium, z góry spoglądając na bigos i schabowe?
Czy przez 25 lat nasze uśrednione gusta kulinarne nie drgną, czy kosmopolityczny sznyt wielkomiejskiej gastronomii, kulinarne blogi i programy telewizyjne z całego świata nie będą miały wpływu na to, co zjadamy z największą przyjemnością? Pal licho sushi, pomyślmy o takich frykasach, jak humus, falafel, befsztyki na amerykańską modłę, wegeburgery, wegańska pieczeń z orzechów, dania nouvelle chinoise czy rodowite specjały, na przykład rolada z modrą kapustą, karp po żydowsku bądź śledzie w dowolnej postaci. Wpatrując się w swoją kryształową kuleczkę, pojąłem, że respondenci ankiety z 2004 roku rozumieli „ulubioną” potrawę w sposób specyficzny, o węższym kręgu znaczeniowym, niż słowo „ulubiona” posiada w innych sytuacjach.
Zanim wyjaśnię, w czym rzecz, wspomnę o innej ankiecie, a właściwie kwestionariuszu, który miesięcznik Vanity Fair podsuwał bohaterom i bohaterkom kolejnych numerów pisma. Jedno z pytań dotyczyło ulubionej potrawy. Pamiętam odpowiedź jakiejś młodej aktorki: truskawki z bitą śmietaną. A także odpowiedź wiekowej damy z Anglii, powieściopisarki: czarny kawior i szampan Dom Pérignon. Sęk tkwi w różnicy między tymi dwoma wyborami. Czy na imprezie z okazji premiery nowego filmu aktorka rozgląda się za truskawkami z bitą śmietaną? A może raczej za kawiorem i drogim szampanem?
Czy pisarka, kiedy wraca do domu po wyczerpującej trasie promocyjnej, sięga po szampana i kawior, czy raczej truskawki z bitą śmietaną? Albo herbatę i bułeczki z konfiturą?
To, jaką potrawę uważamy za swoją ulubioną, zależy od okoliczności. A o okoliczności ankieterzy nie pytają. Więc jedni respondenci wymieniają jakieś wytworne danie (sam przepadam za dzikimi gołębiami pieczonymi z plasterkami czarnej trufli wciśniętymi pod skórę, ku temu bordoskie premier cru), inni zaś – danie niosące ukojenie. Może to być ukojenie psychiczne bądź li tylko żołądkowe, lecz o ukojenie tu chodzi, a nie wyżyny smakoszostwa. Kiedy pożeram takiego gołębia, czuję dogłębne zadowolenie. Coś mi się w tym życiu udało. Kiedy czuję się podle, bo jestem zmęczony albo po prostu zły, nie chcę gołębia ani Château Margaux, tylko wątróbkę z cebulką albo zupę krem z batatów. Po angielsku to „comfort food”, czyli właśnie potrawy niosące ukojenie.
Logicznie rozumując, następnym krokiem powinno być utożsamienie z pojęciem comfort food rosołu, bigosu i schabowych. Rozumiem rosół, następnych dwóch nie, lecz to nieważne, nie jestem everymanem. Lecz ten rodzaj logiki może nas sprowadzić na manowce, choćby dlatego, że dla wielu ludzi prosty posiłek jest ukojeniem. Był taki mały barek w Warszawie, w którym od czasu do czasu bywałem, kiedy miałem coś do załatwienia w okolicy. Stołowali się tam, jak sądzę, kierowcy taksówek albo samochodów dostawczych, policjanci, akwizytorzy – słowem, ludzie, których praca trzyma poza domem dłużej niż osiem czy dziewięć godzin.
Jadłospis, jak na maleńki lokal z jedną kucharką, był imponującej długości. Ale wszyscy jedli rosół. Czas oczekiwania: 15 minut, ponieważ kucharka do każdej porcji osobno zagniatała makaron. Rosół był bardzo dobry, kojący, makaron wzruszał najszczerszymi, matczynymi chęciami.
Postanowiłem skosztować placków ziemniaczanych, ponieważ dwie damy o kryminalnej aparycji właśnie takowe zamówiły.
Czas oczekiwania: 20 minut. Placki były znakomite i nagle przypomniałem sobie, jak moja babcia smażyła placki na węglowej kuchence. Smażyła je przez całe popołudnie. Kto tylko wszedł do mieszkania, domownicy czy zawiadomiona telefonicznie rodzina, dostawał po kilka porcji placków, a ku nim cukier, śmietanę i przecier jabłkowy. O takim wielkim smażeniu można przeczytać u Hrabala, albo pisarek indiańskich czy afroamerykańskich, ale moja babcia robiła to w realu.
Wówczas te placki były dla mnie szczytem smakoszostwa. We wspomnianym barku przyniosły ukojenie. Z najwyższej klasy głośników wysłuchaliśmy – ja, te damy i policjantki, taksówkarze i ślusarze – całej płyty The Dark Side of the Moon zespołu Pink Floyd.
Więcej felietonów Tadeusza Pióry znajdziecie tutaj.