fot. materiały prasowe
Przestańmy traktować biodynamikę wyjątkowo, w oderwaniu od reszty prawd objawionych okultyzmu, teozofii, antropozofii i innych XIX-wiecznych tradycji spirytystycznych. Pozwólmy jej pozostać tam, gdzie z natury przynależy, wśród mitów, baśni, legend, religii. Jako system wierzeń także ma do odegrania niezwykłą rolę.
Kuba Janicki
„Kiedy człowiek zabiera się do mistycznych dodawań i odejmowań, rachunek zawsze się zgadza”
Umberto Eco, Wahadło Foucaulta
Szkiełko i oko
Ten XIX wiek to było coś. Świat zmieniał się w mgnieniu oka: dzięki żelaznej kolei i telegrafowi kurczył tak, że można go było opasać w ledwie 80 dni, a z map znikały białe plamy. Mędrcy za pomocą szkiełek i oczu rozsupływali kolejne jego niewiadome, wyjaśniając je podług zasad racjonalnych i materialnych, zgodnie z całkiem przecież jeszcze świeżym oświeceniowym ideałem. Przyrost wiedzy był wówczas bezprecedensowy, była to jednak ostatnia w dziejach ludzkich epoka, w której wydawało się – i tu także pobrzmiewa echo oświeceniowego encyklopedycznego dogmatu – że jeden uczony mąż: geniusz, polihistor, omnibus posiąść może całą wiedzę, tak praktyczną, jak i teoretyczną, o funkcjonowaniu świata tego – od meandrów myśli ludzkiej, poprzez wieki, po optymalne metody uprawy żyta i pszenicy.
Ambicja taka zda się nawet jak na dziewiętnastowieczne standardy karkołomna – drwił z niej Gustaw Flaubert w swojej ostatniej, nieukończonej powieści Bouvard i Pécuchet, której poświęcił osiem lat życia, a której dwaj tytułowi bohaterowie, pod każdym względem przeciętni urzędnicy, rzucają się w wir poznawania całokształtu wiedzy człowieczej i testowania jej, że tak powiem, na własnym przykładzie – rozpoczynając od rolnictwa – zawsze z opłakanym skutkiem. Nie była owa ambicja jednak pozbawiona elementarnego sensu, nadal bowiem wydawało się, że świat snuje tylko jedną, co prawda rozgałęzioną, wielowątkową, dygresyjną, ale jedną opowieść, w której – jak w wielkich, emblematycznych dla tych czasów powieściach – wszystkie historie splatają się ze sobą, łączą, pozostają w relacjach, które jesteśmy w stanie pojąć rozumem i wyjaśnić (by ludzkość ostatecznie pozbawić tego złudzenia, potrzebny będzie wiek XX z jego pączkowaniem specjalizacji w ramach specjalizacji i z tym, co postmodernistyczny filozof Jean-François Lyotard nazwał „nieredukowalną heterogenicznością dyskursów” – kresem jednej wielkiej narracji i początkiem tysięcy nowych, nieprzenikających się).
Czucie i wiara
Przypadające na przełom wieków XVIII i XIX paramount racjonalizmu wywołało, jak pamiętamy ze szkoły i jak to zresztą zwykle bywało,przeciwny prąd w postaci programowo irracjonalnego romantyzmu. Jedną z czynności par excellence romantycznych było zainteresowanie dawnymi mitami, podaniami, legendami, religiami – czasami miało ono swój wymiar narodotwórczy i lokalny, vide nasi wieszcze, bywało jednak w duchu epoki synkretyczne i globalne. Nie brakowało ambitnych mistyków na miarę i kształt swojej epoki, którzy pragnęli z wiedzą tajemną uczynić to samo, co niektórzy naukowcy z tą racjonalną i poddającą się eksperymentom – zrozumieć ją do cna w każdym wymiarze, wszystkie mity, legendy, wierzenia, kosmo- i teogonie zamknąć w jedną, gigantyczną, spójną, transcendentną opowieść, wszystkie wielkie tajemnice wszechświata sprowadzić do jednej, największej, do której klucz posiadać oczywiście będzie tylko nasz ambitny mistyk. Ktoś złośliwy mógłby rzec: jeśli nie da się świata w całości objąć rozumem, jeśli nie da się wiedzieć wszystkiego, to można sobie taki czarnoksięski płaszcz wszechwiedzy tajemnej uszyć ze skrawków znajdowanych tu i ówdzie, ezoterycznego pomieszania wiar z poplątaniem epok, a czego się nie znajdzie, to się na bieżąco w podobnym duchu doszyje i w sposób odpowiednio uduchowiony i mistyczny dowygląda.
Na kształt biszkopta
I tak oto na scenie pojawia się Rudolf Steiner, bohater zasługujący na swojego Emmanuela Carrère i powieść co najmniej taką jak jego Limonow. Steiner, kształcący się początkowo w naukach ścisłych (biologia, chemia oraz fizyka w Wyższej Szkole Technicznej w Wiedniu), doznaje romantycznego ukąszenia Goethem i odnajduje siebie – i spełnienie swych ambicji – w święcącej salonowe triumfy teozofii, ruchu założonym przez nie mniej fascynującą Madame Bławatską w Nowym Jorku. Podstawowa doktryna teozofii głosi, że z absolutem obcować można i należy drogą osobistych objawień i intuicji. Steiner zostaje szefem austriackiego oddziału międzynarodówki Towarzystwa Teozoficznego, ale prędko staje się jasne, że rąbek czarnoksięskiego płaszcza Madame i uczestniczenie w jej micie to dla niego za mało, że ma potencjał i chęci, by skroić płaszcz własny i własną zbudować mitologię. Tak rodzi się antropozofia – Steinerowska tajemna nauka o ukrytym potencjale człowieka kosmicznego.
Nauki Steinera – zamykane w publikacjach i cyklach wykładów – to gnostycko-okultystyczne potpourri. Mamy tu reinkarnację, psychopompa, Atlantydę, Lemurię, Izydę, Ozyrysa, Hermesa Trismegistosa, Wedy, starożytną Grecję, Karola Wielkiego, różokrzyżowców, Lucyfera, Jehowę, Chrystusa i co jeszcze bądź. Ważną rolę odgrywa też w eklektycznym systemie Steinera kosmos – co należy rozumieć bardzo dosłownie, bo dla Steinera historia naszego uniwersum nie ma tajemnic. „Niegdyś bowiem Ziemia i Słońce były jednym ciałem. I zanim doszło do zupełnego rozdzielenia, był w ich rozwoju taki okres, kiedy obydwa globy, częściowo już tylko złączone, przyjęły kształt zbliżony do formy biszkopta” – mówi na początku sierpnia 1908 roku podczas wykładu w Stuttgarcie. Rudolf Steiner wie tę i inne rzeczy. Wie, że kiedyś ludzkość zamieszkiwała na Saturnie i co się śniło mieszkańcom Atlantydy. Wie wszystko o wszystkim, ale skąd wie, tego my nie wiemy, wszak to tajemnica.
Rudolf Steiner nie tylko na wszystkim się od strony duchowej zna, ale też prawie wszystkim się zajmuje. Edukacją – tworząc szkoły waldorfskie (nazwane tak od zakładów tytoniowych Waldorf Astoria, przy których pierwsza taka szkoła została otwarta). Architekturą, rzeźbą i malarstwem. Polityką. Medycyną. Kończy zaś tam, gdzie zaczynali Bouvard i Pécuchet, na rok przed śmiercią dając cykl wykładów na temat, którym dotychczas się nie zajmował, to jest rolnictwa. Dzieje się to w Kobierzycach pod Wrocławiem, w majątku hrabiego Carla von Keyserlingka, a wykłady te rozpoczynają tak bliski nam, ludziom wina, ruch rolnictwa biodynamicznego.
Kiełbaska z rumianku
Kiedy się czyta ogólne formułki, dla potrzeb popularyzatorskich wyjaśniające założenia biodynamiki, w rodzaju „integralne, całościowe podejście do natury, oparte na obserwacji i zrozumieniu jej praw”, czy też „próba życia w harmonii z wszechświatem, wykorzystująca jego siły i prawa nim rządzące”, łatwo ulec wrażeniu, że mowa tutaj o pewnym światopoglądzie, wyprzedzającym dzisiejsze naturalne czy ekologiczne nastawienie kierunku myślenia, łączącym motywowane ideowo przekonania z naukowo potwierdzalnym ich dobrodziejstwem. To nie zarzut wobec popularyzatorów – ale lektura wykładów Steinera nie pozostawia wątpliwości, że mamy do czynienia z tym samym czarnoksiężnikiem-besserwisserem, który kiedyś przenikał senne marzenia Atlantów, a teraz wie, co kryje się w każdym ziarnku każdej rośliny i z absolutną powagą wyjaśnia, że kolor zielony liści roślin pochodzi od Słońca, żółć kwiatów to zasługa kosmicznej mocy Jowisza, czerwień – Marsa, a niebieski – Saturna. Steiner skromnie przyznaje swoim słuchaczom-rolnikom, że w dziedzinie nawożenia mają wprawdzie pewne doświadczenie, ale zaraz później cierpliwie tłumaczy im, że moc rumianku i świńskie pęcherze nie idą w parze, dlatego by najlepiej wykorzystać kosmiczne moce tej rośliny, rumiankiem należy faszerować jelita wołowe. Tak przygotowaną kiełbaskę poleca zakopać płytko w najlepiej osłoniętym od słońca miejscu pola na całą zimę, a na wiosnę wykopać ją i dodać do kompostu.
Dokładnie w tym miejscu wykładu, po historii o rumiankowej kiełbasce, Steiner zastawia pułapkę, w którą publicyści oraz naukowcy próbujący wyjaśnić fenomen biodynamiki wpadają z porażającą regularnością. „To może wydać się zupełnym szaleństwem – pisze o swoim kiełbasianym preparacie – ale poczekajcie! Nie takie rzeczy nazywali szalonymi. O, choćby ten pomysł niedawny w Szwajcarii, by przekopać tunel kolejowy przez sam środek góry. Też wszyscy wołali, że to czyste wariactwo, a teraz popatrzcie, tunel jest i działa, a krzykacze mają się z pyszna. Z rumiankową kiełbaską będzie tak samo!”.
Nie tylko w dziedzinie rolniczej Steiner miał obsesję na punkcie naukowej walidacji swych okultystycznych teorii. Specyficzne, spirytualistyczno-scjentystyczne podejście kazało mu co rusz zapewniać, że wszystko, co głosi, okaże się prawdą obiektywną, naukową prawdą – ludzkość musi tylko do zrozumienia tego dojrzeć, osiągnąć odpowiedni stopień wtajemniczenia. Dlatego oba dominujące obecnie dyskursy na temat biodynamiki to taniec do melodii granej przez Steinera: pierwszy powtarza za nim jeden do jednego, że współczesna nauka nie posiada w tym momencie odpowiednich narzędzi, by ocenić i docenić wpływ biodynamiki na uprawy, bo są na niebie i ziemi rzeczy, o których się (jeszcze) nie śniło filozofom, ale przyjdzie czas, że wszystko to da się naukowo uzasadnić. Dyskurs drugi wpada w pułapkę, próbując aparatem naukowym, przy niemałych nakładach pracy i środków weryfikować już teraz – z oczywistymi rezultatami – fantazje Steinera. To wejście biodynamiki, z pochodzenia przecież tożsamej z historiami o Atlantydzie i ludziach z Saturna, w orbitę rozważań o naturze nauki i pseudonauki jest zarazem wielkim osiągnięciem Steinera, jak i wielkim kłopotem współczesnych biodynamików, których zamiast po prostu podziwiać za wiarę i fantazję, odpytuje się z naukowych podstaw ich praktyk i zarzuca im szarlatanerię.
I tak dochodzę do sensu tego tekściku, do swego rodzaju postulatu: przestańmy traktować biodynamikę wyjątkowo, w oderwaniu od reszty prawd objawionych okultyzmu, teozofii, antropozofii i innych XIX-wiecznych tradycji spirytystycznych. Nie próbujmy zrozumieć, wyjaśnić, uzasadnić jej w ramach paradygmatu naukowego, racjonalnym, postoświeceniowym rozumem. Pozwólmy jej pozostać tam, gdzie z natury przynależy, wśród mitów, baśni, legend, religii. Przecież to wymiar fantazji jest najbardziej inspirujący, to z niej rodzą się najwspanialsze dzieła. Uwolnijmy ją od tego niedorzecznego ciężaru, a zobaczymy, że jako system wierzeń także ma do odegrania niezwykłą rolę. Ba, możemy to zobaczyć już teraz…
Nowa matczyzna chilijskiego wina
Ten XIX wiek to było coś. Coś strasznego. Żelazny uścisk kolonizacji domknął się na setkach i tysiącach rodzimych społeczeństw, prowadząc nie tylko do niepowetowanego zubożenia kulturowego bogactwa Ziemi i bezmyślnych, niewyobrażalnych okrucieństw, ale także do problemów, które ciągną się po dziś dzień. To pod koniec tego wieku władze Chile ostatecznie, po ponad 350 latach, przełamały opór ostatniej, niezależnej, dumnej rdzennej kultury Ameryki Łacińskiej, Mapuczów, których odwieczna ojczyzna, Araukania, miała pecha pokrywać się z południowymi krańcami chilijskiej mapy. Mapucze pozostają najliczniejszym rdzennym narodem Ameryki Południowej i choć nigdy się nie poddali, od tego czasu borykają się z typowymi dla wykorzenionych, podporządkowywanych siłą grup etnicznych wyzwaniami – systemowym złym traktowaniem w miejskich diasporach oraz rabunkową gospodarką w Araukanii, w której wciąż stanowią około 80 proc. mieszkańców. Bezwzględna eksploatacja zasobów leśnych regionu doprowadziła Mapuczów w ostatnich latach do desperacji i zmusiła ich do zbrojnego oporu przeciw koncernom. Przy słabości chilijskiej demokracji i jej nerwowym reakcjach zaowocowało to dalszą destabilizacją i postawiło sprawy na ostrzu noża.
W Chile nie brakuje jednak osób wierzących w konieczność dziejowej sprawiedliwości, w sens mądrej, opartej na współpracy i wzajemnym poszanowaniu aktywizacji Mapuczów – przez długie lata uczonych, że samodzielna inicjatywa jest pozbawiona sensu.
Jedną z takich osób jest Raúl Narváez, winiarz i założyciel niewielkiej, rodzinnej, uprawianej w sposób ekologiczny i biodynamiczny winnicy Fanoa w dolinie Colchagua. Gościł jakiś czas temu w Polsce z inicjatywy Ani Smolec i Eduardo Brethauera, niestrudzonych propagatorów jakościowych i niestandardowych win z Chile. Raúl, stojąc wobec dylematu typowego dla winiarstwa z cieplejszych regionów globu – konieczności poszukiwania nowych, chłodniejszych siedlisk – wybrał drogę tyleż trudną i wyboistą, ile pod każdym względem najwłaściwszą. Stwierdził mianowicie, że spróbuje robić wino w Araukanii razem z Mapuczami. Jednak nie zamierzał traktować ich ani jako wrogów, ani siły roboczej, ani dzieci, którymi trzeba się zaopiekować, ale jako partnerów i prawowitych gospodarzy swojej matczyzny (bo Mapucze to społeczność silnie matriarchalna). Z tego powodu nie przyszedł do nich z gotowym projektem, ale szeroko zakrojonym planem konsultacji, tak by ustalić wzajemne potrzeby i zobowiązania.
W trakcie tych spotkań Raúl zaczął wyjaśniać Mapuczom założenia biodynamiki, chciał bowiem także w Araukanii pracować w tym duchu. I stał się cud. W fantazmatach XIX-wiecznego austro-węgierskiego czarnoksiężnika Mapucze dostrzegli podobieństwa, raz dalsze, raz wręcz bliźniacze, do swej filozofii, swej kosmogonii. Samo słowo „mapuches” oznacza „ludzi ziemi”. Docenili zatem od razu nacisk, jaki kładł w swych naukach Steiner na troskę o glebę. Bezpośredni wpływ kosmosu na ludzkie losy i uprawy, cykliczna natura przyrody, szczególne znaczenie kolorów – wszystko to jest im bliskie, wszystko zrozumiałe. I tak jak Steiner zewsząd zbierał pasujące mu akurat do jego objawień skrawki wierzeń i mistycznych przekonań, tak teraz Mapucze biorą sobie z jego biodynamiki to, co im pasuje. Wzbogacają nią własny mityczny obraz świata.
Prawdziwe działania biodynamiki
Araukański projekt Raúla Narváeza rozkręca się. Pod nazwą Viña Capitán Pastene powstają zjawiskowe, zupełnie osobne wina z 90-letnich krzewów muszkatu aleksandryjskiego. Pod marką Nahuelbuta – pinot noir z pasma górskiego o tej samej nazwie.
Już wkrótce będzie ich więcej, bo kobiety Mapucze coraz chętniej włączają uprawę winorośli i szkółkarstwo do swojej rolniczej działalności. Cała Araukania, którą ukształtowanie terenu, jakość gleb oraz klimat o cechach przejściowych (pomiędzy umiarkowanym śródziemnomorskim a wyraźnie deszczowym oceanicznym) czyni niezwykle interesującym pod kątem winiarstwa, to w tej chwili wyłącznie 150 hektarów winnic i zaledwie sześć (!) winiarni. Są wśród nich także mikroprojekty – takie jak Viña Trayenko, należąca do Rosy Pilquinao, produkującej pinot noir. Działalność Raúla Narváeza wyznacza kierunek i daje nadzieję, że kolejne winnice Araukanii także zakładane będą z poszanowaniem jej rdzennych mieszkańców, ich kultury i interesów ekonomicznych. A także przy ich wsparciu, które Raúl zawdzięcza w dużym stopniu naukom Rudolfa Steinera.
I to jest najprawdziwsza magia biodynamiki w działaniu. Kiełbaska z rumianku była tylko przystawką.