fot. Jon Moore / Unsplash
Nowa Zelandia wylansowała i narzuciła swój własny smakowy styl. „Marlborough Sauvignon Blanc” stało się synonimem wina z tej odmiany, choć przecież miliony litrów tłoczyli z niej wcześniej Francuzi i Włosi.
Wojciech Bońkowski MW
Nowa Zelandia jest winiarską historią sukcesu. Kraj, w którym w 1975 roku rosło mniej winorośli niż na Mauritiusie, stworzył z niczego jedną z najmocniejszych marek wina na naszej planecie. Po trzech dekadach jest drugim (po Francji) krajem świata z najwyższą średnią ceną wina, którą utrzymuje mimo podwajania produkcji co parę lat.
Dokonał też czegoś jeszcze istotniejszego, co zdarza się raz na pokolenie: wylansował i narzucił swój własny smakowy styl. „Marlborough Sauvignon Blanc” stało się synonimem wina z tej odmiany, choć przecież miliony litrów tłoczyli z niej wcześniej Francuzi i Włosi. Oni takiej zwycięskiej formuły jednak stworzyć nie potrafili. Dziś sukces Nowej Zelandii jest analizowany w encyklopediach i podawany za przykład do naśladowania krajom na dorobku, takim jak Austria (odrobiła lekcję, w konkurencji średniej ceny plasuje się tuż za Nową Zelandią) czy Mołdawia.
Jak zwykle w przypadku sukcesów, ta fala poniosła jednakowo wszystkie łodzie i choć Marlborough kontroluje ponad 70 proc. produkcji krajowej, a sauvignon blanc odpowiada za przeszło 70 proc. eksportu, to na winiarskim firmamencie zadomowiły się i inne odmiany, regiony i style. Pinot noir z antypodów rzucają wyzwanie burgundom, czy to owocowe, pochodzące z Marlborough, czy potężniejsze, z idealnego „cool climate” – Central Otago. Hawke’s Bay ze swych żwirowych gleb proponuje doskonałe mieszanki bordoskie i ekscytujące syrah. Wtajemniczeni wiedzą, że pół setki nowozelandzkich chardonnay również reprezentuje poziom jakości burgundzkich premiers crus. Rośnie poziom rieslingów, nawet – pokazał to choćby nasz panel degustacyjny – tych słodkich, które zajęły już dobre drugie miejsce za Niemcami.
Skoro jest tak pięknie, to do czego by się tu przyczepić? Naturalnym byłoby zarzucić winom nowozelandzkim techniczność, przewidywalność i jednakowość. To jasne, że w masie komercyjnego sauvignon blanc z Marlborough powielanie szablonu jest na porządku dziennym – tym bardziej, im większe powodzenie ten szablon odnosi. Rzeczywistość okazuje się wszak nie aż tak szablonowa, oprócz przysłowiowych nut marakui i kocich sików pojawia się wiele innych – cytrusy, owoce sadu, zioła, mineralność. Minęły już czasy, gdy Marlborough było wielką, jednolitą plamą na mapie – dziś mamy prawo i szansę dostrzegać w kieliszku różnice pomiędzy dolinami Awatere, Wairau i Southern w taki sam sposób, jak odróżniamy od siebie wina z AOC Touraine, Quincy i Sancerre. Rozpoznanie miększych, dojrzalszych wersji z Nelson czy Hawke’s Bay to już zadanie degustacyjne o umiarkowanym poziomie trudności.
Szablon zatem się zróżnicował i odszablonował. Kwestia techniczności to już dyskurs typowo polityczny. Czy lepsze jest wino o gwarantowanej poprawności i czystości, nawet jeśli osiąga się to technologią, czy spontaniczne, artystyczne, „naturalne”, ale przypadkowe i często skwaśniałe? Jeśli wybieramy tę drugą opcję, będziemy na równi z Nową Zelandią krytykowali Bordeaux, Kalifornię, Niemcy i Austrię. W poszukiwaniu „autentyzmu” wylejemy z kąpielą dziecko, to znaczy obiektywnie wysoką jakość, rynkową wartość i kulturowe znaczenie win z Bordeaux; niewątpliwie najbardziej mineralne i terroirystycznie charakterystyczne na świecie wina, jakimi są niemieckie rieslingi; zignorujemy wreszcie fakt, że Austria ma najwyższy odsetek upraw ekologicznych i biodynamicznych, a oprócz swoich łudząco z pozoru podobnych win fermentowanych na hodowlanych drożdżach w sterylnych kadziach stalowych również rzeszę tych freestylowych, którym bliżej do Gruzji niż sąsiada z Kremstal.
Nowa Zelandia też taki wielonurt ma, choć z perspektywy polskiego rynku go nie widzimy, bo dominuje u nas – jak wszędzie i jak w przypadku każdego kraju winiarskiego – bezpieczny, wąski stylistycznie mainstream. Wszak w winiarni Pyramid Valley powstają kaukaskie w stylu pomarańczki z pinot gris, w Cambridge Road – bezsiarkowe, dzikie naturalsy, a w znanym i u nas Hermit Ram – wiejskie pét-naty, nieodstające od naszych, europejskich. No i z pewnością nie brakuje w Nowej Zelandii win wyrastających ponad technologiczny szablon z drugiej strony – „konwencjonalnych”, ale tak wybitnych, że technika jest w nich dalekim tłem dla kongenialnej ekspresji terroir i odmiany. Takimi winami, przy których mówienie o technice traci sens, są Greywacke, Dog Point, Astrolabe, Felton Road, Rippon, Kumeu River, Neudorf, Pegasus Bay… Mam wymieniać dalej?
Nowa Zelandia ma też: zapierające dech w piersiach krajobrazy winiarskie, żywiołową scenę wine barów, przyjaznych i otwartych winiarzy, a ledwie zacząwszy eksperymenty z takimi odmianami, jak grüner veltliner, albariño, chenin, gamay, malbec, pinot meunier czy lagrein, już robi z nich doskonale butelki.
Idealny kraj winiarski nie istnieje?