Skip to content Skip to footer

Przyziemność

fot. Inka Wrońska

W winie cenimy jego „przyziemność”, czyli organiczny związek z ziemią, z której pochodzi. Żeby dostarczało nam rozkoszy niebiańskich i skłaniało do podniebnych wzlotów estetycznego zachwytu, musi być właśnie takie: przyziemne.
Tadeusz Pióro

„Przyjaciele Mickiewicza gorszyli się przyziemnością przedstawionej w narodowej epopei szlachty”. Na tym jednym zdaniu oprę dzisiejsze rozważania o ziemi, przyziemności, zgorszeniu i przyjemności. Przepisałem je ze Słownika języka polskiego Witolda Doroszewskiego, gdzie posłużyło za przykład użycia słowa „przyziemność”. Samo słowo autor tłumaczy jako prozaiczność, powszedniość, brak polotu; natomiast słowo „przyziemny”, poza tymi znaczeniami, odnosi się również do nisko rosnących lub płożących roślin. Mamy w nim zatem znaczenia dosłowne oraz przenośne i wartościujące. Relacje między tymi  dwoma rodzajami znaczeń wydają się antagonistyczne, lecz w istocie są znacznie bardziej skomplikowane.

Jeśli zgodzimy się, że Pan Tadeusz jest w pewnej mierze poematem satyrycznym, unikniemy zgorszenia, jakie wywołał u przyjaciół Mickiewicza, jako że satyra wytyka przywary i ułomności moralne czy intelektualne, nawet jeśli za tło ma sentymentalnie opisaną ziemię litewską, gdzie przecież „panieńskim rumieńcem dzięcielina pała”, a drzewa są dostojne i znacznie piękniejsze od włoskich. Szokujący dla przyjaciół poety, wręcz groteskowy musiał być kontrast między wspaniałością ziemi a jakże ludzką zwyczajnością jej mieszkańców, na dodatek bezrozumnie hołdujących najgłupszym szlacheckim obyczajom, cywilizacyjnie i kulturowo zacofanych. Oczywiście, nie każda postać z Pana Tadeusza jest właśnie taka, lecz zakutych pał z głuchej prowincji w naszej narodowej epopei nie brakuje. Przytoczę teraz fragment z noweli Samuela Becketta pod tytułem Pierwsza miłość, której narrator  zapisuje imię swojej ukochanej na krowich plackach palcem, oblizując go potem z dużą przyjemnością:

„Co stanowi o uroku naszego kraju poza, rzecz jasna, tym, że ludność jego jest tak nieliczna, czego nie zawdzięczamy najlichszym nawet środkom antykoncepcji, to to, że wszystko jest w rozsypce, z wyjątkiem prastarych fekaliów historii. Tych szuka się skwapliwie, wypycha i obnosi na procesjach. Gdziekolwiek cierpiący na nudności czas postawił dorodnego, tłustego kloca, ujrzysz naszych patriotów, obwąchujących go na czworakach, z wypiekami na twarzy”.

Beckett, rzecz jasna, miał tu na myśli Irlandię, a nie Francję, lecz ta osobliwa bliskość, współistnienie ziemi jako symbolu i materialnej podstawy istnienia państwa z biologiczną, a nawet fizjologiczną przyziemnością, uznać można za semantyczną złośliwość polszczyzny, coś wstydliwego lub drażniącego, jak drwina z transcendencji, zwłaszcza kiedy gra toczy się o przedstawienie wzniosłości państwa i narodu oraz jego religii, de facto państwowej, tak w Polsce dziś, jak w Irlandii za czasów młodości Becketta.

Przypominam sobie pierwszą wizytę papieża Jana Pawła II w Polsce w roku 1979, a właściwie tylko moment, kiedy wysiadłszy z samolotu, ucałował płytę lotniska Okęcie. Nie wiedziałem wówczas, że to gest o długiej tradycji, poniekąd zwyczajowy, konwencjonalny, więc wydał mi się nader piękny i wzruszający. Nie wiedziałem również, że takie gesty były przedmiotem kpin już w latach 30. XIX wieku, na przykład w relacji Theofila Gautiera z podróży do Belgii, dokąd ów autor hasła „sztuka dla sztuki” udał się w poszukiwaniu blondynek, takich jak te z obrazów Rubensa. Kiedy celnicy przeszukiwali jego bagaż, Gautier dreptał z jednej strony granicy na drugą, spodziewając się, że kiedy stanie, choćby jedną nogą na francuskiej ziemi, jego stopę przeszyje dreszcz miłosnego wzruszenia. Lecz tak się nie stało, więc postanowił ucałować ziemię ojczystą, żeby tego rodzaju dreszcz poczuć, jednak odwiódł go od tego zamiaru widok odrażającego błota.

Przepraszam za te dygresje, już zbliżam się do sedna sprawy, a jest nim oczywiście terroir.  Mówimy z uznaniem o winach, które odzwierciedlają charakter swojego siedliska. Przywołujemy pojęcia takie, jak wierność, uczciwość, autentyczność, krytykujemy zaś brak tych zalet w winach strojących się w cudze piórka. Innymi słowy, cenimy w winie jego „przyziemność”, czyli organiczny związek z ziemią, z której pochodzi. Żeby wino „przyziemne”  sprawiało nam przyjemność, czy wręcz dostarczało rozkoszy niebiańskich i skłaniało do podniebnych wzlotów estetycznego zachwytu, musi być właśnie takie, czyli przyziemne. Przypominam sobie wycieczkę po Kampanii, poświęconą głównie serowarstwu, choć z jednym małym wyjątkiem. Kiedy zasiedliśmy do obiadu w restauracji, kelnerzy postawili przed każdym z nas talerz, na którym leżał kamyk. Nastąpiła chwila konsternacji, nikt nie wiedział, jak się zachować w obliczu czegoś, co zakrawało na kpinę, zaś wychowana w mafijnej kulturze południowych Włoch obsługa wiedziała, że warunkiem przeżycia jest buzia zamknięta na kłódkę. Lecz wkrótce okazało się, że kamyki mają posłużyć jako ilustracja pogadanki o lokalnym terroir, którą wygłosił jakiś urzędnik, po czym kelnerzy kamyki zabrali i wydali posiłek. Podczas pogadanki obserwowałem, jak niektóre osoby z naszej grupy obracają w palcach te kamyki, wąchają je, głaszczą, choć nie dostrzegłem, by ktokolwiek je lizał albo opukiwał łyżeczką. Myślałem zarazem o wierszu Herberta o kamyku, wierszu poniekąd filozoficznym, zapewne dlatego, że ten kamyk Herberta bardziej przypomina kamień filozoficzny, niż część tętniącego życiem ziemi siedliska. Jest w nim jednak ważna puenta: otóż spogląda na nas ów kamyk „okiem spokojnym bardzo jasnym” i tak ma być „aż do końca”. Bardzo ładnie, nawet panpsychicznie, ale pojęcie końca kamyków raczej nie dotyczy.

Czy masz ukończone 18 lat?

Ta strona przeznaczona jest tylko dla osób pełnoletnich.

Wchodząc na stronę akceptujesz naszą Politykę prywatności.