Baby brunello rośnie w siłę. Władze Toskanii zgodziły się na powiększenie obszaru DOC Rosso di Montalcino aż o 60 proc. Wszystko by zaspokoić głodne rynki zagraniczne.
Tomasz Prange-Barczyński
Brunello to ikona nie tylko Toskanii, ale i całych Włoch. Powstaje, przynajmniej teoretycznie, wyłącznie z konkretnego klonu sangiovese, sangiovese grosso, zwanego inaczej właśnie brunello. To wino o relatywnie krótkiej historii podbiło serca i podniebienia enofanów w drugiej połowie XX wieku. Gdy w latach 60. ubiegłego stulecia powstawały zręby lokalnej apelacji, brunello tłoczyło zaledwie 10 winiarni. Dziś jest ich ponad dwieście. W międzyczasie brunello zyskało status wina nie tylko drogiego, ale i wymagającego długiego starzenia. Nie dość, że trafia na rynek dopiero w piątym roku po zbiorach, to i tak najlepiej smakuje dopiero w 10-15 roku życia. W tej sytuacji coraz większą popularnością zaczęło cieszyć się nie tak drogie i zdatne do picia znacznie wcześniej rosso di montalcino.
Baby brunello
DOC Rosso di Montalcino została zarejestrowana w 1983 roku. Apelacja liczyła dotąd 519,7 ha i dawała rocznie średnio około 3 milionów butelek. Dla producentów rosso było nie tylko „drugim”, po brunello, winem w ich portfolio. Pozwalało też w gorszych rocznikach zdeklasyfikować część owoców, które, zdaniem winiarzy, nie nadawały się na brunello.
Zazwyczaj pod marką rosso di montalcino dostajemy uczciwe soczyste sangiovese. Wino pachnące czereśniami i wiśniami, chrupkie, o dobrej kwasowości i żywych, choć nie dominujących garbnikach. Trafia ono do sprzedaży po 10 miesiącach od zbiorów. Jest dobrą alternatywą dla poważniejszego, wymagającego długiego dojrzewania i zdecydowanie droższego brunello. Przybywający do Toskanii enoturyści często stają przed dylematem. Czy w restauracji warto wysupłać z kieszeni kilkadziesiąt euro na butelkę, która nie jest jeszcze gotowa do picia? Owszem, włoskie trattorie mają często w kartach starsze, gotowe do picia roczniki. Tyle że trzeba za nie zapłacić zwykle ponad 100 euro. Tymczasem większość rosso smakuje dobrze już w chwili, gdy trafia na rynek.
Tylko stare krzewy
Gdy Wall Street Journal określił je terminem baby brunello, Amerykanie oszaleli na jego punkcie. Popyt znacząco wzrósł. W grudniu zeszłego roku producenci z Montalcino podjęli decyzję o powiększeniu obszaru DOC o kolejne 364 ha, a więc o ponad 60 proc. Teraz władze regionu Toskanii zaaprobowały ten krok. Produkcja rosso di montalcino wzrośnie do 6,6 milionów butelek. Zasada jest jedna – rozszerzona apelacja obejmie już obsadzone winnice. Nie ma mowy o nowych plantacjach.
Miejmy nadzieję, że takie podejście do sprawy nie uszczupli jakości rosso. Okalające Montalcino tereny mają podobną topografię i klimat co serce regionu. Nie ma więc mowy o takich skrajnościach, jakie występują choćby w (nie)sławnym prosecco, gdzie nazywające się tak samo wino ze stromych stoków między Conegliano, a Valdobbiadene są bez porównania lepsze, niż te robione z owoców z całkowicie płaskich terenów położonych bliżej Wenecji.
Nad Wisłę marsz!
Dziś ponad połowa rosso di montalcino trafia za ocean: 40 proc. do Stanów Zjednoczonych i kolejne 14 do Kanady. W Polsce jego popularność jest wciąż niewspółmiernie mniejsza. To ciekawe o tyle, że w kraju, gdzie niemal każdy skrawek ziemi został już nazwany „polską Toskanią”, a brunello dla wielu uchodzi za najlepsze wino Italii, młodszy brat nie cieszy się aż tak wielką estymą. Może zwiększenie podaży sprawi, że i nad Wisłą pojawi się więcej butelek tego – zwykle kapitalnego – wina.