fot. Alheit Vineyards
Chris Alheit wraz z żoną Suzaan należą do wąskiej grupki winiarzy, którzy w ostatniej dekadzie zmienili oblicze winiarstwa w RPA. Od początku stawiali na wyjątkowe siedliska, stare krzewy, zamiast uniformizacji proponowali indywidualny styl, każde wino było inne od drugiego. Kilkanaście lat później projekt Alheit okrzepł. Już wiemy, jak ich wina powstają i jak smakują. „Nieinterwencyjna winifikacja” jest w istocie próbą interpretacji terroir bez filtra. Trudny, choć plastyczny szczep, jakim jest chenin blanc, dominujący w większości win, okazał się idealnym materiałem. Dziś wina Alheita są wśród najlepszych na świecie.
rozmawia Wojciech Bońkowski MW
Wojciech Bońkowski MW: Wraz z żoną Suzaan zaczynaliście swój projekt winiarski od zera i natrafiliście na wiele przeciwności. Czy były takie chwile, gdy chciałeś to wszystko rzucić?
Chris Alheit: Nie. Zawsze wierzyliśmy, że nam się uda, nawet gdy wydawało się to mało realne. Ważną rolę odegrał przy tym fakt, że jestem głęboko wierzącym chrześcijaninem. Przez kilka lat, zanim wystartował nasz projekt, pracowałem w branży winiarskiej. Z wielu względów nie byłem tam szczęśliwy – właściciele byli dobrymi ludźmi, ale po prostu nie pasowaliśmy do siebie; to długa historia! Zapytałem wówczas Boga, czy powinienem odejść stamtąd i zająć się czymś innym. Rozważałem pójście do seminarium. W końcu zwolniłem się z pracy. Bóg polecił mi wówczas, abym przeczytał werset z Księgi Jeremiasza, którego wcześniej nie znałem: „Będziesz znów sadzić winnice na wzgórzach Samarii”. Uznałem to za znak, że mam dalej zajmować się winem. Byłem szczęśliwy, bo w istocie zawsze tego chciałem. Jednak mieliśmy tylko pasję i filozofię robienia wina, natomiast brak nam było doświadczenia i wiarygodności. W świetle tego wiele zrządzeń losu, których doświadczyliśmy na początku – drzwi, które się przed nami otwierały, winnice, które znaleźliśmy – trudno uznać za przypadek. Dziś jednak zastanawiam się, czym w sumie jest sukces? Chciałbym pozostawić po sobie coś trwalszego, co ma wpływ na los ludzi. Wino może ludzi jedynie zbliżyć.
Czy zaczynanie od zera jest przyczyną, dla której tak skupiasz się na winnicy, na uprawie winorośli? Każdy winiarz mówi, że wino powstaje w winnicy, ale ty zdajesz się w to naprawdę wierzyć. O winifikacji nawet nie chcesz rozmawiać.
Tak, chcę uświadomić ludziom, że jakość wina powstaje w polu. Współpracujemy blisko z winogrodnikami i farmerami, którzy prowadzą nasze działki. Winifikacja powinna być w służbie winorośli. To mój przekaz dla świata. Tymczasem nowoczesna winifikacja ze wszystkimi swoimi narzędziami stworzyła dużą przestrzeń dla ludzkiego intelektu i ego. Pod wpływem dumy i miłości własnej winiarze chcą pokazać w swoich winach przede wszystkim siebie, chcą być lepsi od innych. Tym samym nie pozwalają winnicy w pełni się wyrazić. Dobre winiarstwo to proces eliminacji z wina tego wszystkiego, co zbędne, przesłaniające terroir.
Ale czy ego winiarza da się w ogóle wykluczyć? Przecież na etykietach win podajesz swoje nazwisko, na degustacjach prezentujesz wina jako ich autor.
To prawda, osobista estetyka zostawia na winach swoisty odcisk palca. To ja oceniam, jaki ciężar, jakie ciało wina są właściwe, które nuty są za bardzo zielone, a które przejrzałe, jak wygląda moje winiarskie portfolio. Ludzkie decyzje są istotne. Ale nadmiar dumy i przesadnie wyeksponowane ego mogą ten obraz kompletnie zaciemnić. Wielu winiarzu dla zewnętrznego efektu stosuje dodatki do wina – i zaliczam do nich dąb – co automatycznie przesłania terroir.
Czy robienie wina bez posiadania żadnych własnych winnic nie jest ryzykowne? Nie obawiasz się, że stracisz dostęp do gron, bo ktoś zaoferuje wyższą cenę za owoce albo właściciel działki zdecyduje, by ją sprzedać czy też wykarczować?
Tak, winiarstwo w RPA – a raczej jego wycinek, obejmujący 50–60 winiarni takich jak nasza, działających w praktyce jako negocjanci [skupujący grona i wino od bezpośrednich producentów – WB] – jest na pewno dzisiaj w delikatnej pozycji, delikatniejszej niż parę lat temu, bo wówczas aktywa, takie jak winnice, były bardzo niedowartościowane, a teraz pojawiły się większe zasoby. Rośnie też świadomość, że musimy wynagradzać farmerów lepiej niż dotąd, szczególnie w przeliczeniu na hektar. Przez ostatnią dekadę obserwowaliśmy wysyp kilkunastu nowych projektów rocznie – teraz będzie ich na pewno mniej, bo próg wejścia jest znacznie wyższy. Gdy my zaczynaliśmy, nawet gdy oferowaliśmy dwa czy trzy razy więcej pieniędzy za winogrona niż robiły to spółdzielnie, wciąż były to małe kwoty.
Oczywiście, może się zdarzyć, że stracimy dostęp do działek, które dzierżawimy albo z których skupujemy owoce. Nie obawiam się jednak tego – mamy silne relacje z farmerami, oparte na szacunku, przyjaźni, uścisku dłoni. Przez dekadę to nasze wina napędzały wzrost cen gron i wartości farm. No i ubezpieczamy się też na wypadek turbulencji – kupiliśmy własną farmę w Nuwedam, to nam daje margines bezpieczeństwa.
Grupa winiarzy, o której mówisz, odniosła gigantyczny sukces. Czołowi światowi krytycy, jak Tim Atkin, wprost piszą, że RPA to najbardziej podniecający kraj winiarski na świecie. Ale sam kraj jest w fatalnym położeniu, a branża winiarska otrzymała w ostatnich latach wiele ciosów; zaliczam do nich zakaz eksportu w czasie pandemii. Jak pogodzić ducha optymizmu z ponurą rzeczywistością?
To tylko z pozoru paradoks. To właśnie przemysł winiarski oparty na produkcji tanich, przemysłowych win stworzył próżnię, w której pojawili się garażowcy Nowej Fali, czyli ludzie tacy jak my. Brak pomocy ze strony rządu – w istocie mamy do czynienia z rządem antyrolniczym, widzącym rolnictwo jako domenę białej enklawy – też mobilizuje winiarzy. Nie mamy żadnej opieki społecznej, spadochronu dla tych, którym się nie udaje, a problemów strukturalnych jest mnóstwo – brakuje prądu, wody. Przez pierwsze 7–10 lat rządów ANC [Afrykański Kongres Narodowy, partia rządząca w RPA od 1994 roku, przedstawiająca się obecnie jako socjaldemokratyczna – WB] notowaliśmy wiele sukcesów, ale potem partia przeobraziła się w mafię, a wszystko, czego tyka się rząd, obraca się w perzynę. To doprowadziło do powstania subkultury przedsiębiorczości, konieczności brania się za bary z rzeczywistością. Dlatego młodzi Afrykanie mają tyle energii, żeby działać. Wciąż mamy wolne państwo, wolność słowa. Wybory w tym roku roku (29 maja 2024) pokażą, w jakim kierunku pójdzie kraj. Rosną notowania skrajnego Ruchu Bojowników o Wolność Gospodarczą (EFF) i jeśli odniesie on sukces, obawiam się, że czeka nas exodus sporej grupy białych.
Odnosimy czasami wrażenie, że budujemy dom na piasku. Przecież nasza tożsamość winiarska jest ściśle powiązana z Południową Afryką, jej siedliskami, odmianami winorośli, tradycją. Gdybyśmy byli zmuszeni opuścić RPA, zapewne nie zajmowalibyśmy się już winem. Uważam, że robienie go gdzie indziej byłoby hipokryzją.
Jak bardzo niepokoisz się kwestią rasową w RPA? Wedle niektórych, dla białych nie ma docelowo miejsca w tym kraju.
Może się tak zdarzyć. Są precedensy w Afryce – spójrzmy na Zimbabwe, które było świetnie prosperującym krajem z doskonałą oświatą. W przestrzeni postkolonialnej kiełkują idee skrajnie lewicowe, marksistowskie, bardzo toksyczne. Tak odczytuję pojawienie się polityki tożsamościowej, grupowania ludzi wedle rasy, płci, nauczania krytycznej teorii rasowej w szkołach, zamiast fundamentalnych wartości Zachodu, takich jak indywidualizm. Te idee są atrakcyjne dla wielu młodych Afrykanów. Ale nie tracę nadziei. Młodzi Czarni są dziś zmęczeni dyskusjami nad kwestią rasową. Nie chcą już słuchać, że są ofiarami, chcą się upodmiotowić. Większość chce po prostu rozwoju kraju.
Prezentując swoje wina na degustacji w Warszawie, odwoływałeś się do koncepcji tożsamości wina południowoafrykańskiego. To szersze pojęcie niż terroir.
Zdecydowanie tak. Chcę zgłębić, dlaczego w RPA w ogóle powstaje wino, co to oznacza kulturowo i historycznie dla nas, Afrykanów. Idea tożsamości i pochodzenia jest dużo głębsza, niż geologiczno-klimatyczne aspekty terroir. We Francji przecież nawet jedzenie ma apelację kontrolowanego pochodzenia, co podkreśla, że pochodzi z konkretnego miejsca i ma wyjątkową wartość: kurczak z Bresse, soczewica z Le Puy. Również na niwie wina tożsamość i wartość to kluczowe pojęcia. Czy udaje się to przekazać w winach, które robimy – nie do mnie należy ocena, ale w ostatnich 3–4 latach udało nam się robić je takimi, jakimi zawsze chciałem, żeby były.
I pytanie, które słyszałeś na pewno wiele razy: dlaczego robisz tylko białe wina?
Zanim z Suzaan wzięliśmy się za winiarstwo, dużo czytałem o winie. Wówczas, w połowie pierwszej dekady XXI wieku, wielu czołowych autorów wyrażało opinię, że białe wina z RPA są lepsze od czerwonych. Choć kraj był kojarzony w dużej mierze z czerwienią, powstawało już nieco dobrych chenin blanc. Wyszedłem z założenia, że na światowym rynku możemy przebić się tylko dzięki temu, co robimy najlepiej. Drugim aspektem była spuścizna historyczna. Choć literatura nie jest w tej kwestii jednoznaczna, wszystko wskazuje na to, że pierwsze winorośle zasadzone w Kraju Przylądkowym w latach 50. XVII wieku były białe. Z jednym wyjątkiem – tajemniczej odmiany o nazwie pontac [znana w Europie jako teinturier, spokrewniona z pinotem, pochodząca z okolic Orleanu w Dolinie Loary, popularna w Południowej Afryce przed plagą filoksery; służyła głównie do produkcji kupaży i win wzmacnianych – WB]. Ostatecznie specjalizacja w winach białych stała się naszym znakiem rozpoznawczym wobec innych winiarni. Uważano, że to dowód naszej odwagi, a był to po prostu pragmatyzm. Zaś pontaka zamierzam jeszcze wskrzesić!