fot. Osman Koycu / Unsplash
Różne są motywacje do podróży. Kiedy zdradziłem po raz pierwszy publicznie, że do Stambułu pojechałem gnany miłością do Rzymu, wśród części słuchaczy wywołałem rozbawienie.
Bartek Kieżun
Oczywiście owo rozbawienie przechodziło powoli w zrozumienie, gdy zaczynałem wyjaśniać, że pierwszą stolicę Cesarstwa Rzymskiego znam bardzo dobrze i że pora zapoznać się z tym, co pozostało po drugiej. Już na miejscu zrozumiałem, że przygoda ze Stambułem będzie zupełnie inna i że karmić się będzie innym paliwem. Zachłysnąłem się minaretami i miękkimi dywanami, bazarami i brzmieniem języka, z którego nie rozumiałem ani słowa. Zauważyłem, że wszystkie meczety Stambułu są hołdem złożonym Hagii Sophii, Bazylice Mądrości Bożej, i dowiedziałem się, że całe życie Sinana, najważniejszego architekta imperium osmańskiego, było próbą prześcignięcia antycznego ideału. Wtedy też zacząłem zwracać uwagę na wszystko to, co pozostawili po sobie cesarze rzymscy, poprzednicy Mehmeda II Zdobywcy.
Po kilku tygodniach i wielu lekturach, rzymskich cesarzy, którzy za siedzibę obrali sobie Konstantynopol, znałem niemal tak dobrze, jak tych znad Tybru. Wiedziałem, że cesarz Walens był bratem cesarza Walentyniana i że wcale nie chciano, by rządził wschodnią częścią cesarstwa. Dziś wszyscy są szczęśliwi, że zasiadł na tronie, bo za jego panowania powstał wspaniały akwedukt, jeden z największych i najlepiej zachowanych na świecie. Na pamięć znałem też życiorys cesarzowej Teodory, żony Justyniana, która była córką tresera niedźwiedzi i aktorką, co raczej nie pomagało w robieniu kariery na dworze w stolicy cesarstwa. Mury postawione przez Teodozjusza podziwiałem zaś z takim zapałem, że niemalże pogryzły mnie wałęsające się po mieście psy. To temat na zupełnie inną opowieść, ale czuję się w obowiązku dodać, że wszystko było moją winą, nie psów.
Oczywiście nie chodziłem po mieście głodny. Jadłem i piłem niemal bez przerwy, do tego zazwyczaj doskonale. Mimo że byłem w kraju muzułmańskim, na brak wina też nie narzekałem. Do zachwytów było daleko, ale zazwyczaj wina były pijalne, choć nie da się ukryć, że nieco drogie. Sama obecność wina też mnie nie dziwiła. W Anatolii nigdy go nie brakowało, przez wieki sporo było tam Greków, a wyznawcy Dionizosa wina potrzebowali do życia dokładnie w takim samym stopniu jak oliwy i pszenicy.
Przez dłuższy czas miasto wprawiało mnie w zachwyt, ale jego wina już nieco mniej. Aż w końcu trafiłem na butelkę öküzgözü. Kupiłem, bo zachwyciła mnie nazwa. Nie miałem nawet pojęcia jak to przeczytać, więc po prostu wziąłem butelkę do ręki. Sprzedawca opowiedział mi, że wino pochodzi z południowo-wschodniej Turcji i zapewniał, że mi się spodoba. Pokiwałem głową. Byłem już przyzwyczajony do tego, że w Stambule każdy ze sprzedawców ma najlepszy towar, a przynajmniej tak mówi.
Wino öküzgözü kupiłem, bo zachwyciła mnie nazwa, choć nie potrafiłem jej nawet przeczytać.
Po otwarciu butelki zrozumiałem, że chłopak nie czarował. Byłem naprawdę zadowolony. Wino było starzone w beczkach, ale niezbyt długo, bo ciągle jeszcze dało się w nim wyczuć czarne porzeczki i dojrzałe śliwki, a wysoka kwasowość sprawiała, że nie było nudno. Wróciłem do sklepu. Potwierdziłem, że bawole oko, bo tyle znaczy öküzgözü po turecku, było super. Wymieniliśmy się uwagami. Sprzedawca podkreślał miękkie garbniki, ja aromat czarnego pieprzu snujący się w kieliszku. Zapytałem o białe wino i… od tamtej pory stałem się fanem narince. Oleiste wino pachnące kwiatami pomarańczy spodobało mi się nawet bardziej niż bawole oko. Od tamtej pory niewielki sklep w przecznicy wychodzącej od İstiklal Caddesi odwiedzałem regularnie.
Niestety, musiałem kiedyś opuścić Stambuł. Miasto jednak we mnie zostało, bo kiedy kilka miesięcy później przejeżdżaliśmy przez Emilię-Romanię, na widok zjazdu do Rawenny poczułem, jak moja głowa zaczyna intensywnie pracować. Przypomniałem sobie, że Elia Galla Placydia była córką cesarza Teodozjusza, tego od murów, i że w Rawennie mieliśmy możliwość odwiedzenia jej mauzoleum. Nie była to nasza pierwsza wizyta w mieście, ale inaczej ogląda się miejsca, gdy osoby z nimi związane mają twarze. Kolejki były umiarkowane, bazylika San Vitale piękna, mauzoleum, prawdopodobnie należące do Elii Galli Placydii, również. Obejrzeliśmy mozaiki w jeszcze kilku kościołach i zdecydowaliśmy, że zjemy w Rawennie obiad, bo pora była właściwa, a restauracje otwarte.
Na pytanie kelnera, czy chcemy wino, pokiwałem głową. Gdy zapytał, jakie, przyznałem szczerze, że nie mam pojęcia, ale że chciałbym skosztować czegoś z okolic, w których się znajdowaliśmy. Znając włoską miłość do tego, co regionalne, miałem nadzieję na coś dobrego. „Albana?” – usłyszałem pytanie i nieco zdębiałem. Wiedziałem, że Al Bano zainwestował w winnicę, ale raczej nie marzyłem o butelce od gwiazdy italo disco. Wpatrywałem się w kelnera tak intensywnie, że zaczął mówić. Wino ze szczepu albana dawno temu zachwyciło Elię Gallię Placydię. Kiedy podróżowała tędy do Rzymu, podano jej terakotową czarkę pełną albany. Cesarzowa spróbowała i wykrzyknęła: „Non così umilmente ti si dovrebbe bere, bensì berti in oro”, czyli w luźnym tłumaczeniu: to wino jest tak dobre, że trzeba je pić z naczyń ze złota. Mam butelkę z miasteczka, które na pamiątkę słów cesarzowej nazywa się Bertinoro, chcecie? Jak łatwo się domyślić, chcieliśmy.