fot. Mikita Karasiou / Unsplash
Z opóźnieniem obejrzałem serial Krople Boga i moja opinia jest ta sama co zawsze, gdy w grę wchodzą filmy poświęcone winu: nie licząc Bezdroży, z artystycznego punktu widzenia wszystko o szyjkę butelki potłuc.
Marek Bieńczyk
No dobrze, serial Krople Boga to przeniesiona na ekran manga, która rządzi się własnymi prawami; nie ma co włazić brudnymi butami w scenariusz i jego urocze zakrętasy rodzinne rodem z seriali klasy B. Nie warto też wytykać błędów rzeczowych (np. pada informacja, że Cheval Blanc i Vega Sicilia powstają z tych samych odmian!), choć troska pedagogiczna – wpleść elementy wiedzy winiarskiej w fabułę – rzuca się w oczy.
Po obejrzeniu tego serialu przypomniałem sobie wiodący temat jednego z numerów Fermentu. Władza. Dokładniej: wino i władza. W winie ten ma władzę, kto ma wiedzę. A jeszcze bardziej ten, kto mówi, że ma wiedzę, i któremu wierzymy, że ma. W Parkera uwierzyły miliony. O jaką wiedzę winiarską w tym serialu chodzi? I w każdym innym filmie o winie? To bardzo proste. Jest to wiedza magiczna. Wiedza dla wtajemniczonych; byle kogo swoim światłem nie obleje. W każdym filmie są ci, którzy doznali oświecenia, i ci, którzy zostali po drugiej stronie. Laicy, być może nawet do wiedzy aspirujący, lecz świadomi, że musieliby wstąpić do świątyni.
To dobra nowina, siostry i bracia z Fermentu i innych skupisk namaszczonych. Czyż nie jest nam do twarzy z aureolą nad głowami? Niech tamci wiedzą, kto tu jest kapłanem i kto tu rządzi. Niech podchodzą do nas na palcach, niech im drżą dłonie, jeszcze zanim wypiją, co im nalejemy. Niech kupują, co im kupić polecamy. Niech wierzą w naszą bezkresną znajomość rzeczy, czyli wszystkich win tego świata.
Otóż to, oboje wtajemniczeni bohaterowie Kropli Boga zdają się znać je wszystkie. Właściwie wystarczy im zanurzyć nos w kieliszku, by wszystko wyśpiewać jak na torturach: odmiany, rocznik, producenta. On śpiewa bardziej racjonalnie i analitycznie, ona intuicyjnie, poetycko i metafizycznie, ale trafnie. To rzeczywiście wielka sztuka. Tak wielka, że nie pojawił się jeszcze na Ziemi taki, co po jednym pociągnięciu nosem rozszyfrowałby bezbłędnie każdą zagadkę. No, ale Ziemia to nie film, to planeta błędów.
Wino jako napój magiczny wychodzi z tego zwycięsko. Myślę, że ci widzowie serialu, którzy nie są z winem za pan brat, sięgną po nie równie chętnie jak po ciało partnerki/partnera – serial proponuje oba te sięgnięcia; wino jest tu zresztą bardziej przekonujące. Słowem, poczują nagłą potrzebę i pragnienie. Wino, ten mroczny przedmiot pożądania, gotów otworzyć nam nieba i serca, dostaje tu – w chwili gdy lobby prozdrowotne rośnie w siłę – mocne wsparcie.
Wiedza o winie w tym miłym serialu jest niesprawdzalna, bo upoetyczniona do granic. Czysta magia, podobnie jak bezbłędne prorokowanie o roczniku wina i posiadłości, z której pochodzi – a może być to cały świat, nie tylko Francja – na podstawie aromatów. Oczywiście, spotkać można w naszym winiarskim świecie wybitne nosy, lecz nie przesadzajmy. Z tego punktu widzenia najbardziej podoba mi się w serialu jedna jedyna ironiczna scena, kiedy to niewiniarska dziewczyna faceta uczestniczącego w konkursie, naśladuje, opisując smakowane przez nią wino, sposób mówienia obu konkurentów. Jej komentarz do wina przedrzeźnia ich gadane, lecz zarazem wydaje się od tego gadania nieodróżnialny i podobnie trafny.
Jednak powstrzymaj swój śmiech, felietonisto! Pośmiej się lepiej z siebie samego. Zatem śmieję się. Bo oto zdarzyła mi się dziwna rzecz. Przywiozłem w prezencie do Danii butelkę Château Giscours 2004. Po siódmym odcinku serialu miałem sen. I had a dream. Serio, wierzcie proszę. Oto trafiam na degustację, jest parę znanych mi osób. Otwieram przyniesioną w skarpecie butelkę, sam nie wiem, co to jest. Wokół zdumienie; zapach jest nieprawdopodobnie piękny. Czują go wszyscy i ja go czuję, bardzo wyraziście; we śnie umiem wymienić wszystkie nuty bukietu, podobnie jak bohaterowie serialu; długa lista zapachów, a każdy wlatuje w nozdrza oddzielnie, jak inny ptak. Jest pięknie; w ustach wino też jest piękne. Bordeaux, mówię, Château Giscours 2004. Odsłaniam, ach, bordeaux, ach, Giscours 2004. Wszyscy kiwają głowami. A ja czuję wstyd, że tak wina z Bordeaux w ostatnich latach zaniedbałem.
Sen był magiczny, bukiet był magiczny i magiczne było wychwytywanie jego nut. A więc to jednak możliwe? A nawet jeśli niemożliwe, to czy jest po co krzesła łamać? Spojrzałem więc nieco przychylniej na serial. W końcu trudno oprzeć film fabularny na różnicy w winifikacji caberneta i pinota; trzeba podać widzowi jakieś konkretne uwodzące mięso. Rzecz jasna, nadal oczekuję dobrej fabuły na temat wina, ale po tym śnie jakby mniej. I jeszcze jedno, kolejny plus dla filmu: Camille, która wychodzi zwycięsko z zawodów, rezygnuje z władzy: odmawia kontynuacji przewodnika swojego zmarłego ojca, aby nie sprawować rządów dusz nad innymi, producentami i konsumentami.
No dobrze, drodzy koledzy, przyznajmy się: czyż nie czujemy się, prowadząc kursy albo degustacje, cokolwiek magikami? Naprawdę jesteśmy pewni wszystkiego, co mówimy, oceniając wina? Owszem, wiemy swoje, wiemy, że odmiana arbane jest dozwolona w Szampanii, lecz to jest wiedza mnemotechniczna; owszem, mamy papiery na habilitację, wiemy, że bâtonnage przynosi to czy tamto, ale to jest wiedza technologiczna. A cała reszta jest magią. I niech tak zostanie.