Skip to content Skip to footer

Fałszerstwa w świecie win: Nabici w butelkę i szczęśliwi

fot. Thomas Thompson / Unsplash

Wiele napisano już o fałszerstwach w świecie win. Znacznie mniej o drugiej stronie medalu – o kolekcjonerskiej pasji, dla której ważniejsze od rozwagi są emocje. Tak trwałe, że potrafią przetrwać nawet próbę zdrady.
Sławomir Sochaj

Wino fałszowano od stuleci. W ostatnich dekadach – wraz z rozwojem technologii i rynku kolekcjonerskiego – pojawili się jednak mistrzowie tej trudnej i wymagającej profesji. Mogłoby się wydawać, że Rudy Kurniawan czy Hardy Rodenstock – najbardziej znani fałszerze naszych czasów, na temat których powstały już książki i filmy – bazowali na ludzkiej naiwności. Ale sprawa nie jest taka prosta. Naprzeciw siebie mieli często ludzi przerastających ich intelektem, doświadczeniem i zdolnościami sensorycznymi, wybitnych krytyków nie pomijając. Jak to więc możliwe, że zdołali nabić ich w butelkę? Być może odpowiedzi trzeba szukać w samej istocie wina, które jest nie tylko nośnikiem smaków i aromatów, ale też kontekstów, aspiracji i marzeń. Kto wie – może mistyfikacja jest na trwałe wpisana w nasz winny światek i trudno wyobrazić sobie jego sukces bez szczypty fikcji.

Syndrom monachijski

Kwaśne winogrona, film dokumentalny o karierze Rudy’ego Kurniawana, utalentowanego fałszerza, który zakończył niedawno wieloletnią odsiadkę, jest zadziwiającym studium powikłanych ludzkich namiętności. Ze świadectw poszkodowanych kolekcjonerów wyłania się obraz czarującego młodzieńca, który organizował niezapomniane degustacje, imponował kindersztubą i nie dał się nie lubić. Mnie szczególnie zapadła w pamięć wypowiedź z końcówki dokumentu. Oto jeden z oszukanych mówi, że pierwszym uczuciem, jakiego doznał, kiedy dowiedział się o fałszerstwach Kurniawana, była złość. Ale – jak od razu dodaje – liczba wspaniałych doświadczeń, jakie przeżył dzięki oszustowi, zdecydowanie nad złością przeważa. Dzięki temu niecodziennemu w swojej szczerości wyznaniu dostajemy wgląd w paradoksalne emocje towarzyszące oszukanym.

Syndrom wdzięczności-goryczy towarzyszy nie tylko kolekcjonerom. Jancis Robinson szczegółowo opisuje swoje doświadczenia z Hardym Rodenstockiem, niemieckim kupcem i fałszerzem, którego złoty okres przypadł na lata 80. i 90. ubiegłego wieku. Szczególnie ciekawy jest casus monachijskiej degustacji starych roczników Château d’Yquem z 1998 roku. Wzięła w niej udział plejada winiarskich sław oraz Franz Beckenbauer. Robinson zachwyciła się rocznikiem 1811, który – jak się później okazało – był najprawdopodobniej sfałszowany. Po latach, kiedy fałszerstwa wyszły na jaw, napisała: „Dzięki Hardy’emu Rodenstockowi miałam jedne z najbardziej niezwykłych doświadczeń degustacyjnych w moim życiu. Nie mam pojęcia, czy butelka Yquem 1811, ze słynnego roku komety, serwowana w Monachium, była autentyczna, ale zapewniam, że było to jedno z najsmaczniejszych win, jakie kiedykolwiek piłam, nawet jeśli miało dziwny malinowy smak. Każdy, kto mógł ją stworzyć, zasługuje na mój szacunek”.

Genialny fałszerz vs. koneser

Ta anegdota przywodzi na myśl inną – dotyczącą Wolfganga Beltracchiego. Słynnego fałszerza dzieł sztuki, do dziś uważanego przez wielu za geniusza (za „zarobione” pieniądze kupił m.in. langwedocką posiadłość Domaine des Rivettes wraz z winnicą). Beltracchi potrafił naśladować styl dowolnego malarza, ale szczególne wrażenie robiły namalowane przez niego „dzieła” Maxa Ernsta. Jedno z nich trafiło nawet do nowojorskiego Metropolitan Museum of Art. W Langwedocji odwiedził go m.in. Werner Spies, jeden z najbardziej wpływowych historyków sztuki XX wieku, były dyrektor paryskiego Centrum Pompidou. Nie miał on żadnych wątpliwości co do tego, że jeden z „ernstów” Beltracchiego to wspaniały oryginał. Kiedy prawda wyszła na jaw, poczuł się tak skompromitowany, że myślał o samobójstwie. Później jednak nie potrafił odmówić oszustowi geniuszu i nazwał jego prace „niezwykłymi obrazami”.

Wydaje się, że w pojedynku pomiędzy genialnym fałszerzem a koneserem, choćby koneserem-detektywem, ten drugi jest zawsze w gorszej pozycji. Koneser potrafi stracić czujność, bo motywuje go nie chęć zysku, ale namiętność. Szczególnie zaś oślepia go wizja obcowania z „dziełem”, którego przed nim nie widział nikt inny lub widzieli nieliczni. Nic dziwnego, że w kryminałach najlepsi detektywi chodzą w znoszonych prochowcach i raczej gustują w mocnej kawie w papierowym kubku niż w winie czy Maksie Ernście.

Hiperkonsumpcja w hiperrzeczywistości

W wydanej przed półwiekiem książce Społeczeństwo konsumpcyjne. Jego mity i struktury Jean Baudrillard przytacza opinię amerykańskiego historyka Daniela J. Boorstina o specach od reklamy, wobec których nie ma sensu żywić urazy, bo „stosowane przez nich praktyki perswazyjne i mistyfikacja wynikają nie tyle z braku skrupułów, co z przyjemności, jaką czerpiemy z bycia zwodzonymi, nie tyle z ich pragnienia uwodzenia, co z naszej chęci bycia uwiedzionymi”. Wspomniany też zostaje Phineas Taylor Barnum, przez wielu uważany za ojca światowego przemysłu rozrywkowego. Jego „geniusz polegał na tym, że udało mu się odkryć nie to, z jaką łatwością można oszukiwać odbiorców, lecz to, w jakim stopniu oni sami uwielbiają być wprowadzani w błąd”. Według Baudrillarda cała gra świata reklamy z konsumentem toczy się „poza prawdą i fałszem”. Zaś mistyfikacja splata się z rzeczywistością tak, że z czasem stają nierozłączne.

Przytaczam te rozważania, bo Kurniawan i Rodenstock, oprócz tego, że byli genialnymi fałszerzami, byli także wykwitem późnego kapitalizmu. Z jego mitami, dążeniem do oryginalności i konsumpcją wyobrażeń. W tym sensie byli jak Barnum, który dawał ludziom to, czego chcieli. I byli także (wybaczą mi chyba czas przeszły) „poza prawdą i fałszem”. Oczywiście, fałszowali wina, ale z ich „dzieł” i degustacji wyłoniły się nowe sensy, którymi do syta karmili się kolekcjonerzy. Kiedy Jancis zachwyciła się Château d’Yquem 1811, nie miał znaczenia fakt, że to podróbka. Liczyło się tylko, że dołożyła do konstrukcji zbudowanej z prawdy i fałszu kolejne piętro – swoją recenzję, która rozpaliła wyobraźnię winomanów na świecie. Nawet jeśli usunąć fundament – pierwotne fałszerstwo – nie będzie to oznaczać, że rzeczywistość wróci do poziomu zero. Zanim powstało porto, jakie dziś znamy, dodawanie mocnego alkoholu do wina uznawano za fałszerstwo. Dopiero z czasem ten proceder się uprawomocnił. Kto chciałby dzisiaj powrotu do stanu pierwotnego?

Winny spektakl

Rudy Kurniawan zasłynął z niezwykłych przepisów. Żeby przyrządzić Château Mouton-Rothschild 1945 potrzebował 50 proc. Château Cos dʼEstournel 1988, 25 proc. Château Palmer 1990 i 25 proc. kalifornijskiego caba z rocznika 2000. Jak widać, nie były to byle jakie zlewki i mogły razem stanowić całkiem apetyczną mieszankę. Liczba śmiertelników, którzy potrafiliby stwierdzić, że to nie oryginał, szczególnie w towarzystwie piętnastu cmokających z zachwytu kolekcjonerów, jest najprawdopodobniej bardzo mała. Niedawno w jednej z nowojorskich restauracji omyłkowo podano grupie biznesmenów, którzy zamówili Mouton Rothschild 1989, taniego kalifornijskiego pinota. Ten ostatni miał trafić do młodej pary, która zamiast tego dostała moutona. Kiedy restauracja przyznała się do błędu, biznesmeni stwierdzili, że poczuli, iż coś jest z winem nie tak, ale z jakiegoś powodu nie protestowali. Można przypuszczać, że wino zawiodło ich oczekiwania, ale w młodym owocu doszukiwali się wigoru, a w lekkości – elegancji. Stwierdzili zapewne, że mouton tak ma.

W USA badano kilka lat temu fenomen fake newsów. Okazało się, że najbardziej narażone są na nie osoby wykształcone. Co gorsza, właśnie one były najmniej skłonne do otrzeźwienia, kiedy prezentowano niezbite dowody na fejkowość wyznawanych przez nich teorii. Ich ego zbudowane na poczuciu ponadprzeciętnej wiedzy okazało się pułapką, z której nie potrafili uciec. Podobnie bywa w świecie wina. Płacąc duże pieniądze za wymarzone wino, na temat którego przeczytaliśmy dziesiątki recenzji, niekoniecznie chcemy psuć sobie zabawę podejrzeniami. Nawet jeśli czujemy podskórnie, że chętniej napilibyśmy się lambrusco. Wszystko dlatego, że na szali są nie tylko wrażenia smakowe. Także historia powstania, niepowtarzalność, sława winiarza, zachwyty kolegów, niska zawartość SO2, wspomnienie z wakacji, wspomnienie z randki, certyfikat Demeter, uśmiech szefa, wulkaniczna gleba, tysiąc lajków na Instagramie i wysoka ocena Wine Advocate.

Magnetyzm wina

To, co jest błogosławieństwem wina – jego nadbudowa – bywa jednocześnie jego przekleństwem, które tworzy ogromne pole do nadużyć. Kilka lat temu Włosi masowo rzucili się w supermarketach na brunello za niecałe 10 euro. Okazało się, że to w rzeczywistości primitivo. Czy ujawniona prawda przydała się do czegoś oszukanym? Jeśli zdążyli już skonsumować sławę toskańskiej apelacji i wyobrażoną wycieczkę do malowniczej winnicy wokół Montalcino – niekoniecznie. Butelka wina jest na tyle pojemna, że zmieści wszystkie myśli, oczekiwania i marzenia, które w niej upchniemy. Nieważne, czy jesteśmy klientem supermarketu, czy Jancis Robinson.

Nie sposób wyobrazić sobie świata wina, w którym cała uwaga koncentruje się na analizie tanin, kwasowości i aromatów trzeciorzędnych. Wino straciłoby wtedy swój magnetyzm, przyciągający ludzi spragnionych spektaklu. Może się czasami wydawać, że trwa dzisiaj jakiś rodzaj demistyfikacji wina, która zrywa z nadęciem epoki parkerowskiej. I która sprawi, że dla manipulacji nie będzie już miejsca. Ale to najprawdopodobniej tylko złudzenie. Choć zdjęcia uśmiechniętej pary z prospektu winiarni w Napa Valley ustępują miejsca instagramowym relacjom winiarza zakopującego w ziemi krowi róg wypełniony łajnem, to jedno się nie zmienia. Zawarta w tych obrazach obietnica obcowania z czymś więcej niż sfermentowany moszcz. Nic nie zwiastuje, żeby miało się to zmienić.

Czy masz ukończone 18 lat?

Ta strona przeznaczona jest tylko dla osób pełnoletnich.

Wchodząc na stronę akceptujesz naszą Politykę prywatności.