fot. Felicia Montenegro / Unsplash
Wina zwyczajne pozwalają zauważyć, że wybitność nie trafia się codziennie i że nie każdy potrafi ją stworzyć.
Norbert Dudziński
W morzu win, jakich profesjonalista czy entuzjasta próbuje w swoim życiu, jest tylko niewielka część takich, które niosą ze sobą ładunek emocjonalny, trwale wbijają się w pamięć. I te, w znakomitej większości, nie są tanie. Let’s face it – są drogie.
Przyznaję, znałem ofertę Lidla i Biedronki dobrze, mam setki spróbowanych czy wypitych flaszek do trzech, nawet pięciu dych. Tym, co narastało we mnie przy piciu tych win, nie było wrażenie bezpretensjonalności i luzu, ale poczucie zmęczenia, zawodu i marazmu. Pijąc je, raz po raz rzucałem, trochę w przestrzeń, trochę do siebie: uhmm, jak na taki budżet, to przyzwoita kwasowość i owoc miły. Gdzieś brakuje spójności, w sumie trochę przaśne, ale generalnie niezłe. I po co? Bo jedzenie jest lepsze, gdy łączymy je z winem? Podpowiadam, że to skomplikowane i może przynieść więcej szkody niż korzyści. Bo to taki towarzyski napój? Może więc lepiej szklaneczka whisky, drip albo dobra herbata? Bo można kupić trzy butelki zamiast jednej? To w końcu jak? Zależy nam na smaku, czy żeby szumiało w głowie?
Drogie, czyli jakie?
Pojęcie drogiego wina warto zdefiniować. Jest to wino, które ekonomicznie wychodzi poza skalę swojej kategorii. Zapewniam jednak, że trudniej naciąć się na winie drogim niż na tanim – może nam się nie podobać, jednak w kategorii jakości utrzymamy zgodność. I tu też znajduje się wskazówka: kupujcie najdroższe wina niedrogich kategorii.
Np. muscadet sèvre et maine gdzieś w dyskoncie, a nawet w wielu sklepach specjalistycznych kosztuje 20‒50 zł za butelkę. Jest kilku wybitnych producentów i za ich najlepszego muscadeta zapłacicie 90‒150 zł. Podobnie z beaujolais. I to będzie wspaniałe wino, kto mówi inaczej, ten się nie zna! Drogo jak na muscadeta czy gamay, tanioszka jak na burgunda czy coś z Napa Valley. Pinot noir to bardziej skomplikowana sprawa. Można napić się tanio, wybierając flaszkę z południa Francji, Chile czy Mołdawii. Twierdzę jednak, że stówkę lepiej wydać na najprostszego burgunda (tania Burgundia to już niestety oksymoron) od dobrego producenta niż na wyższą półkę z winnicy „krzak”.
Co jeszcze przemawia za drogimi winami? Ich aura. Bez względu na grubość portfela do drogiej butelki podchodzimy z większą uwagą. Nie tak łatwo skrócić dystans. Podskórnie czujemy szacunek do takiego wina, staramy się poznać je na wielu płaszczyznach. Interesuje nas historia, osobowość, słowem wszystko, co je tworzy. Pijemy takie wino uważniej, często chcemy się nim również podzielić. W magiczny sposób znika chęć „wytrąbienia” butli w pojedynkę – odczuwamy silną potrzebę dyskusji, świadomości doświadczania tego samego, współprzeżywania. Przy wyjątkowej butelce – a wyjątkowe są przeważnie jednak wina droższe – myślimy o tym, z kim chcielibyśmy ją opróżnić.
Dlaczego aż tak drogie?
Bo działka kosztuje fortunę, bo krzewy są stare i dają fantastyczne owoce – ale mało, jedną piątą tego, co młodsze. Bo winiarz użył kosztownej nowej beczki, czasami najlepszej, jaka w ogóle istnieje. Bo wino wypuszczane jest na rynek kilka, kilkanaście lat od zbioru, bo produkcja to zaledwie 600 butelek, bo można je otworzyć za 30 lat, bo to ostatni rocznik, jaki powstał, bo to koniec pewnej ery.
To wszystko jest nie tylko usprawiedliwieniem wyższej ceny. Jest także częścią wina, jego złożoności i osobowości. To nie jest nieme. To wybrzmiewa i stanowi wino. Dostajemy intensywność, wielowątkowość, dynamikę, w końcu długość. Okazuje się, że jeden łyk dostarcza nam mnóstwo przyjemności i emocji, daje się zapamiętać, rysuje się wyraźnie. I trwa.
Wina masowe bywają potrzebne. Trzeba przejść przez ich przeciętne, czy nawet złe formy, by docenić wybitność innych. Wina zwyczajne pozwalają bowiem zauważyć, że wybitność nie trafia się codziennie i że nie każdy potrafi ją stworzyć.
Sięgnijmy po analogie ze świata kultury. Przeczytana książka łączy się z czasem, wspomnieniem, osobą, emocją, jest dla nas ważna na różnych płaszczyznach. Czytanie jest fajne, ale czy kolejne banalne „dzieło” nas wzbogaci? Czy da nam przyjemność jako czytanie samo w sobie? Czy bylejakość formy, miałkość treści, niechlujstwo stylistyczne nie wystarczą, aby po ten tytuł w ogóle nie sięgać? Podobnie jest z filmem – czy nie zdarzyło się wam, wychodząc z kina, pomyśleć: o matko, półtorej godziny zmarnowane?
Może więc czasem lepiej zwyczajnie pogapić się w ścianę?