fot. Markus Spiske / Unsplash
Wszyscy jesteśmy mitomanami własnego życia i własnej osoby. Raz całkiem dla otoczenia znośnymi, raz zupełnie nie. Na terenie wina przejawia się to w różnych naszych niechęciach i miłościach.
Marek Bieńczyk
Proces mitologizacji czy umitycznienia wina nigdy się nie kończy. Skarbiec mitu jest wciąż otwarty; gdzieś w głębi spoczywają romantyczne klechdy o winie jako krwi ziemi, renesansowe, rabelaisowskie hymny do wina jako mędrca, który odpowiada na pytanie „jak żyć?”, barokowe podskoki i kuplety, opiewające wino jako boski napój, który na chwilę zrównuje nas z bogami i zapewnia choć prowizoryczną transcendencję, pierwsze nowoczesne, pod piórem Baudelaireʼa, próby społecznego umitycznienia wina jako napoju i wręcz pokarmu biedaków i tak dalej, i tym podobnie, nie zapominając oczywiście o starożytnych bachanaliach. No i, przy zachowaniu wszelkich proporcji i odpowiedniej dozy skromności przełamanej przez kokieterię, po własne pisanie, szerzące mityczną wiarę w wino jako miejsce promiennego spotkania ludzi braci. Czyli IX symfonii Beethovena w kieliszku. To w głębi skarbca. A na wierzchu?
Skarbiec mitu pozostaje wciąż otwarty z dwóch podstawowych powodów. Pierwszy jest natury psychologicznej. Wszyscy jesteśmy mitomanami własnego życia i własnej osoby. Raz całkiem dla otoczenia znośnymi, raz zupełnie nie. Na terenie wina przejawia się to w różnych naszych niechęciach i miłościach. Mitologizujemy dla siebie samych jakiś region, apelację, pojedyncze wino, które odkrywamy, by w tym niepowstrzymanym strumieniu bieli i czerwieni, w który wdepnęliśmy na całe życie, postawić jakieś własne stele czy słupy graniczne. Kiedy mówię „to jest to, to jest to wino, którego przez całe życie szukałem, albo „to jest najlepsze wino, jakie piłem”, umityczniam na małą skalę własne doświadczenie, gdyż nie ma czegoś takiego jak „najlepsze wino na świecie”, a nawet nie ma czegoś takiego jak „wino mojego życia”. Kiedy mój kumpel – a takiego mejla dziś dostałem – pisze, że „nie znosi chardonnay”, nie tylko informuje mnie, co mam na jego przyjazd otworzyć, lecz także, a może przede wszystkim, buduje sobie minipomniczek ego pod nazwą: „jestem tym, który nie znosi chardonnay”. Innymi słowy – umitycznia dla siebie samego swoje miejsce w świecie wina. Co nie znaczy, że nie zachwyci się burgundem, który podam mu w ciemno.
Drugi powód jest istotniejszy, gdyż dotyczy tego, co nazywamy trendami, czyli tego, co odnosi się do działań zbiorowych. Działań, które są jak najbardziej konkretne, lecz wciąż podszyte mitem. Powiedzmy, że można to określać jako postmity. Na przykład konsekracja pojedynczych parcel, single vineyards. Od dłuższego czasu zastanawia mnie, dlaczego tak silna dwadzieścia lat temu fala prokonsumencka, której celem było wyjście z gąszcza nazw, ułatwienie orientacji w onomastycznej dżungli i której metodą miało być produkowanie „wina”, a nie wina „jakiegoś tam”, nie wina „stąd dotąd”, tak nagle opadła pod naporem przeciwfali, czyli mikrologizacji wina, poszukiwania mniejszego w jeszcze mniejszym, strukturalnym – wzorem laleczki matrioszki. Wówczas zaczęły powstawać regionalne apelacje ogólne typu Languedoc, dzisiaj żaden winoman na nie nie spojrzy, gdyż sami winiarze wpuszczają w nią to, co najsłabsze. Dzisiaj punktem honoru jest wytwarzanie wina z niewielu metrów kwadratowych i przy okazji dokładanie, wraz z nazwą parceli, iluś tam euro. Praktyka małego nie byłaby możliwa bez mitu małego, czyli przez oddanie temu, co małe, głosu i, co więcej, przyznanie owemu głosowi wartości najwyższej: prawdy swoistości.
Inaczej: nie lepiej.
Ambrose Gwinett Bierce
Mojej znajomej, która szykowała się na operację kręgów szyjnych, chirurg powiedział: nie będzie lepiej, ale będzie inaczej. Co przypomina mi kapitalny aforyzm amerykańskiego pisarza Ambroseʼa Bierceʼa sprzed 140 lat: „Inaczej: nie lepiej”. Alain Jefford zarzucił kilkanaście lat temu producentom szampana, zwłaszcza wielkim domom szampańskim, że nie mają odwagi wytwarzać win z pojedynczych parcel; wybuchła niezła awantura. Od tego czasu wiele się w Szampanii zmieniło, choć najmniej w rzeczonych wielkich domach. Pojedyncze parcele zaczynają mieć coraz większe znaczenie (i ceny), czy znaczy to jednak, że szampany z nich wyciśnięte są lepsze od szampanów z mikstu parcel? W rzadkich przypadkach zapewne tak, lecz jednak wielu szampanologów pozostaje twardo na stanowisku, że pojedyncza parcela częściej zuboży efekt końcowy, niż go wzbogaci. A zatem, że prawda szampana leży gdzie indziej, nie w lokalności, lecz w ogólności.
W tej chwili prawda lokalności w świecie wina (której pramatką jest Burgundia) powoli bierze górę. Coraz bardziej ją uwewnętrzniamy; wino z pojedynczego siedliska ma u nas aprioryczne fory. Gotowi jesteśmy uznać odrębność za synonim jakości, bez względu na smak, któremu gotowi jesteśmy więcej wybaczyć niż w przypadku win ogólnych. Na tym też polega mit: prawda mityczna wymaga ofiar, ustępstw, innej świadomości.
Mity czysto humanistyczne, jak te wymienione na początku, swoje już zrobiły; nie da się dalej ich powielać; zachwyty „darem Dionizosa”, „nektarem bogów” pozostawmy lifestylowemu badziewiu. Nowych mitów tego typu już nie będzie, natomiast będą powstawały postmity, które – jak w przypadku single vineyard – będą na tyle silnie powiązane z konkretną praxis, że nie będą tak łatwo uchwytne. Ale jasne jest, że postmitów potrzebujemy; są siłą antystagnacyjną, dynamizującą mondovino. Bez nich nasze spotkania przy stole wyglądałyby tak jak rozmowa o książkach z Karolem Bovarym: „Jego słowa były płaskie niczym płyty chodnikowe”.