fot. Karsten Wurth / Unsplash
Żyjąc w winiarskim świecie, jesteśmy zarazem ortodoksami, marzącymi o najdroższych burgundach, hermitagach i barolo, i heretykami, szukającymi własnej drogi.
Marek Bieńczyk
Wśród felietonów, które możecie przeczytać na Ferment Mag znajdują się dwa podobne do siebie teksty dwojga autorów. Sławomir Sochaj napisał o Majorce, Ewa Rybak o wyspie Tinos. Są one podobne w tym sensie, że oboje znaleźli na wyspach, choć tak od siebie oddalonych, to samo. Szczęście. Ostatecznie nic dziwnego, gdzie jak nie na wyspach czeka na nas euforia i pieni się ambrozja.
Ambrozja w postaci wina, innych okoliczności autorzy nie precyzują. Tego wina. Sławek rozumie, że mówię o winie w kategoriach pogoni i zdobyczy: przez całe nasze winiarskie życie uganiamy się za łupem niczym donżuan i gdy już wydaje się, że tym razem zostaniemy z ostatnią zdobyczą w jednym łożu na zawsze, ruszamy dalej w tyleż beznadziejne (bo bezkresne), co wspaniałe poszukiwanie. Ewa opowiada podobnie o szukaniu igły w stogu siana, o szukaniu tego wina ukrytego w piramidalnym stosie butelek.
No i proszę, stało się, igła się znalazła i na Majorce, i na Tinos. Igła Ewy pochodzi z Domaine de Kalathas, gdzie, jak pisze, „szalony Francuz Jerôme wytwarza wino z lokalnej odmiany aspro potamisi”. Iluminacją dla Sławka było wino Torre des Canonge z lokalnej odmiany giró ros autorstwa Toniego Gelaberta.
Czytam te wieści o objawieniu ze zrozumieniem, sam ostatnio dwie igły znalazłem, lecz bałbym się do nich wrócić, wiedząc, że wszystkie te igły są jednorazowe. Takie verdejo od Microbio, takie gamay z Côteaux du Lyonnais od Clusela. Teraz jak narkoman na głodzie szukam po sklepach internetowych Domaine des Kalathas i Torre des Canonge, a w głowie świta między jednym kliknięciem a drugim następująca myśl.
Otóż łatwo spostrzec, że wszystkie wymienione tu igły pochodzą z marginesów, które nie interesują kolekcjonerów, spekulantów, sommelierów z gwiazdkowych knajp. No bo jak zarobić na winie za dziesięć czy nawet za trzydzieści euro, albo jak uczynić z niego gwiazdę kolekcji błyszczącą wśród petrusów i innych sassicai. Jak położyć polny kwiatek obok bukietu najwspanialszych orchidei?
Czy podziw dla polnych kwiatków wynika ze smaku, jaki ofiarowują, czy też z powodów społecznych i duchowych? Tych drugich nie sposób lekceważyć. Kiedy krzyczymy „Igła! Igła!” czujemy się Kolumbami, którzy samotnie dotarli do terra incognita. Stajemy twarzą w twarz, realnie czy symbolicznie, z mało znanym winiarzem, z mało medialnym winem i żadnego wokół Parkera czy Sucklinga; żadnego też pośpiechu, skali punktowej w głowie, a nawet artykułu do napisania. Jesteśmy na uboczu wielkiego „oficjalnego” winiarstwa i zarazem w królestwie prawdy, tak nagle odkopanej, czy po długiej wędrówce tak cudownie znalezionej jak Święty Graal. Niech tam sobie inni wzdychają z rozkoszy nad wszystkimi lafitami tego świata, my wiemy już, że nie o to chodzi. Niech inni kraśnieją z wrażenia, gdy w trzygwiazdkowej restauracji ktoś otwiera dla nich montracheta, my wolimy ten jeden kieliszek wypity w kuchni u siebie, czy na podwórzu winiarza z widokiem na morze.
Jesteśmy zauroczeni winem, lecz nie da się ukryć, że lubimy również siebie jako podmiot autonomiczny, który wyrwał się z objęć winiarskiej światowości i stał się w swym zachwycie niepowtarzalny i oryginalny. To bardzo miłe, lecz czy w spotkaniu z igłą rzeczywiście najistotniejsza jest narcystyczna świadomość pierwszego zdobywcy bieguna? A może jednak górę bierze sam smak wina, niezależny od procesów psychologicznych, które w nas zachodzą? I my się mu poddajemy, jesteśmy skromnym ciałem degustującym, medium, przez które wypowiada się objawienie?
I to jest, psiakrew, trudna kwestia. Z jednej strony, aby ogłosić „habemus igłam”, rozgrywamy w sobie grę stłumień i wyparć, aby oczyścić dla igły pole percepcji. Ale też mamy pamięć i spory zasób obiektywnej wiedzy. I wiemy, że przecież nikt zdrowy na umyśle nie powie, że wino szaleńca z Tinos jest większe od Richebourga z DRC, a nieapelacyjne verdejo lepsze od Cortona-Charlemagne z domaine Coche-Dury. No dobrze, nie jest, ale jednak jest. Nie jest większe, jest mniejsze. Mniejsze, wszak lepsze. Wot, paradoks. W takim sensie lepsze, że przemawia do nas wprost, do serca, bez cywilizacyjnych tropów, za jakimi podążają wielkie burgundy, bez szyfrów, przez które odczytujemy wina okrzyczane przez tradycję i famę. No ale kiedy przyjdzie co do czego, czy zrezygnowalibyśmy z kieliszka igły, gdyby dało się go wymienić na kieliszek montracheta od DRC? Mielibyśmy taką odwagę?
I tu rodzi się, psiakrew, druga kwestia. A co, jeśli smak igieł za niewiele euro naprawdę bardziej nam leży? Czy znaczy to, że dzięki ciekawości ampeologicznej, ogromnej staranności winiarza, dzięki geniuszowi nowego pokolenia winiarzy, dzięki bardziej ekologicznemu czy naturalistycznemu podejściu do wina, dzięki nieznanej dotąd sile odmian lokalnych, odnalezionym starym krzewom, udaje się tu i ówdzie wytworzyć smak, którym jest tym smakiem? Który jest tym właśnie? Który można określić tytułem metafizycznego traktatu Miłosza To? To, właśnie to. Nasuwałby się wówczas taki wniosek: dotychczas przebywaliśmy w krainie złudzeń, krążyliśmy wokół prawdy, nie mogąc do niej dotrzeć. Ale stało się coś takiego, że padły wszystkie drogowskazy i rozmiękły tradycyjne drogi. Życie jest gdzie indziej i nazywa się giró ros i aspro potamisi.
Wiara, że gdzieś na uboczu powiewa, jak rzecze mój przyjaciel, „zefirek absolutu” należy do odwiecznego imaginarium. Pamiętacie zapewne film Ridleya Scotta Dobry rok (jego francuski tytuł brzmiał Le Coin perdu, Zagubiony zakątek) o winie lepszym od Petrusa, lokalnej legendzie z jakieś parcelki, o której krążyły baśnie i którą chce wskrzesić bohater filmu. To przykład herezji odkrywającej prawdziwego Boga. Gdzie tam Petrus, gdzie tam Beaucastel!
Taką herezję znamy z dziejów: bogomilcy, katarzy i inni gnostycy docierali do odmiennej niż oficjalna prawdy o boskim absolucie, ustanawiali własną hierarchię wartości, mówili nie, nie tamten Bóg, lecz nasz Bóg.
Nasza miłość do giró ros i aspro potamisi, do stuletnich krzewów verdejo, do gamay sadzonego gdzieś na marginesach, ucieleśnia naszą wrodzoną potrzebę kacerstwa. Żyjąc w winiarskim świecie, jesteśmy zarazem ortodoksami, marzącymi o najdroższych burgundach, hermitagach i barolo, i heretykami, szukającymi własnej drogi. Ale nie stchórzę i wypowiem konkretny wniosek: wydaje się, że dzisiaj drzwi do herezji otwarte są szerzej niż dawniej.