Skip to content Skip to footer

Rozpusta Plus

fot. Kelsey Booth / Unsplash

Staram się spędzić co roku kilka dni nad polskimi rzekami, po ich meandrach i płyciznach poruszam się kajakiem. Obserwuję świat z poziomu wody, przemierzam go siłą rąk przyłożoną do wioseł i to jest czas, kiedy co wieczór piję znakomite wino; w ten sposób odpoczywam.
Ewa Rybak

Latem nad Krutynią bardzo trudno się zaprzyjaźnić, dzieląc się winem we wspólnej kuchni na tanim polu namiotowym. Gdy w trzecim dniu bez prysznica wyciągniemy z lodówki wino, a z kartonu kieliszek, na pewno wzbudzimy reakcje, ale raczej nie takie, jak byśmy chcieli. Zamiast oczekiwanej jedności dotknie nas stygmatyzacja, zamiast równości poczujemy klasowość, a zamiast bliskości pojawi się dystans.

Staram się spędzić co roku kilka dni nad polskim rzekami, po ich meandrach i płyciznach poruszam się kajakiem. Obserwuję świat z poziomu wody, przemierzam go siłą rąk przyłożoną do wioseł i to jest czas, kiedy co wieczór piję znakomite wino; w ten sposób odpoczywam. Z głośników w nadbrzeżnych barach wylewa się rytmiczna muzyka RMF-u i Zetki, o przypadkowo napotkanej miłości w Zakopanem śpiewa uwielbiany przez polskość XXI wieku Sławomir, jeden z wersów mówi o polewaniu się szampanem, co ma opisywać najwyższą formę hedonizmu – swoistą Rozpustę Plus.

Łatwo wpada w ucho skoczna piosenka Sławomira, upał wszystkich smaży jednako i jesteśmy solidarni w pragnieniu. Rysą na tej jedności jest wino: bywa, że popijam je sama i z własnego kieliszka, na trawie lub na pomoście po prostu, bo przy stole w przeciętnej knajpie byłaby to fanaberia, a w konserwatywnie prowadzonych gastro-biznesach zwyczajnie nie ma miejsca na taką wywrotowość. Można opuścić lokal, w którym nie ma wina i wypić w oddaleniu to, co się samemu przywiozło, lub pójść na głęboki kompromis i sięgnąć po colę lub zimnego żywczyka. Trudno nazwać to możliwością wyboru.

Szlaki rzeczne Mazur nie mają żadnej oferty win dla kajakarzy, ale istnieją już kempingi na wypasie – takie, w których stoi lodówka do użytku wczasowiczów, a żony właścicieli gotują świetne pierogi. Skrupulatnie zgromadzone wakacyjne wina upycham więc karnie między karkówką turystów z Podlasia a chaotycznie porzuconymi butelkami browaru Kormoran – wieczorem widzę, że należą do patriotów z Olsztyna. Nie narzekam, nie sarkam, bo skoro można jechać na wakacje z własnym prowiantem suchym, to można i z mokrym. Lodówkowemu wyzwaniu natomiast podoła każdy, kto w szarudze lat osiemdziesiątych spędził stosowną liczbę godzin, grając w Tetrisa. Układam te szklane tetrimina, mieszczę się i wygrywam.

Warto polubić kuchnie na kempingach. Wszyscy są w nich podobnie brudni, naznaczeni koślawą opalenizną: mają ciemne przedramiona i kolana, zazwyczaj blade plecy, stopy i dłonie. Wysmagane słońcem policzki najczęściej są uniesione w uśmiechu i rumienią się szczęściem fizycznego zmęczenia. W kempingowych kuchniach krzyżują się drogi ludzi z pasją, nie istnieje dominujący wiek, wszyscy lubią to samo: wiosłowanie. Tym bardziej jaskrawe stają się różnice między nami: zestaw kilku win w rdzewiejącej lodówce budzi konsternację, taką samą zresztą, jak pytanie o zimne białe wino w jadłodajni pod Mrągowem. Ostatecznie wino znajduje się, tylko że nikt o nie zwykle nie pyta, więc należy się od razu liczyć ze statusem klienta trudnego, choćby się samemu nie uznawało podziałów i chciało się po prostu napić przy jednym stole z tymi, którzy wybierają inne napoje.

Nie jest snobizmem mieć kawę w ładnym kubku i pyszne wino w ulubionym kieliszku, nawet jeśli nie ma gdzie umyć głowy, noclegi są tanie, za to ludzi mało i mili.

Latem ubiegłego roku też pojechałam nad rzekę, a miałam ze sobą świetną flaszkę vinho verde, bardzo dobrego szampana i genialnego burgunda. Na kempingu (właśnie takim lepszym, bo była wspólna lodówka, która – gdy ją kopnąć – działała) spotkałam ludzi, którzy widząc wino i kieliszki, skomentowali zaczepnie, że „jedno na pewno nie jest z biedry, a drugie z Ikei i w ogóle co tu się odjaniepawla na tym polu namiotowym”.

Tak nam się rozmowa zaczęła, choć ja wtedy jeszcze nie rozumiałam słowa „odjaniepawlać”, a skończyła się dnia następnego, bośmy grupami popłynęli w dwie różne strony. To nie metafora pijaństwa: popłynęliśmy dosłownie, przy użyciu wioseł. Wcześniej ja się podzieliłam avesso, oni – jakimś innym winem, bo też coś ze sobą mieli. Rozmawialiśmy nocą, strząsając z siebie oślizgłe pomrowy, o różnych sprawach: o Jowiszu, bo go ładnie było widać, o kryzysie systemu edukacji i kryzysach małżeńskich (bo oni akurat wyraźnie w nim byli), ale zaczęliśmy od wina; od tego, że się świadomość już mniej myli ze snobizmem; że nie jest snobizmem mieć kawę w ładnym kubku i pyszne wino w ulubionym kieliszku, nawet jeśli nie ma gdzie umyć głowy, noclegi są tanie, za to ludzi mało i mili.

To ograniczenie zbytków i rozdęcie frajdy do granic bywa higieną – jeśli nie życia, to na pewno odpoczynku. Poczułam, że jesteśmy braćmi w wierze i że nie tylko mnie stygmatyzują krutyńskie bary, w których dziwi pytanie o wino, ale nikogo nie dziwi sąsiedztwo obleganego straganu z ceramiką z odległego bądź co bądź Bolesławca.

Jest nas, winopijców, nad rzeką mało i przybywa powoli, ale tu wszystko dzieje się wolniej i również dlatego tu jesteśmy. Mam listę win na ten rok i usiłuję wcisnąć wypad na kajaki w ciasny sierpniowy kalendarz,. Nawet jeśli te moje flaszki wypije przy ognisku pięć śmiesznie opalonych osób, które dopiero co oderwały się od wioseł, i nawet jeśli innym będą wydawać się burżujskimi dziwadłami objętymi programem Rozpusta Plus, to wino dla nas będzie kontekstem, pretekstem do bycia razem, istotną częścią zupełnie zwyczajnych wakacji.

Czy masz ukończone 18 lat?

Ta strona przeznaczona jest tylko dla osób pełnoletnich.

Wchodząc na stronę akceptujesz naszą Politykę prywatności.