fot. Martin Fennema / Unsplash
Szukając w winie rewersu świata zdominowanego przez żądzę zysku, nie wyobrażamy sobie – ani nawet nie chcemy sobie wyobrażać – że mogą za nim stać nierówności społeczne i praca na granicy niewolnictwa.
Sławomir Sochaj
Sporo się pisze w ostatnich latach o aferach związanych z wyzyskiem pracowników na plantacjach szparagów, palm olejowych, kakaowca czy warzyw. Coraz więcej ludzi zwraca uwagę na certyfikat Fairtrade, który gwarantuje, że rolnicy lub pracownicy najemni zatrudnieni przy uprawie danego produktu rolnego są godziwie wynagradzani. Ale w świecie wina certyfikaty Fairtrade są praktycznie nieznane konsumentom. I wcale nie dlatego, że problem wyzysku omija winiarstwo szerokim łukiem. Jest wręcz przeciwnie: kilka strukturalnych aspektów czyni zeń branżę szczególnie podatną na nadużycia ze strony pracodawców. Należą do nich zwłaszcza sezonowość pracy i duże nierówności dystrybucji zysków pomiędzy poszczególnymi krajami i regionami winiarskimi.
Wyzysk w królestwie primitivo
Jednym z największych winiarskich skandali ostatnich lat była sprawa Valentiny Passalacquy, biodynamicznej producentki z Apulii. Jej ojciec, potentat uprawy warzyw, został oskarżony o nielegalne zatrudnianie nisko opłacanych imigrantów. Wielu obserwatorów uważało, że jako właścicielka 25 proc. udziałów w firmie ojca musiała wiedzieć o tym procederze. Być może także zatrudniała na czarno pracowników napływowych w swojej winnicy. W dyskusji na temat tej sprawy najwięcej miejsca poświęcono kwestii potencjalnej winy młodej producentki i jej nieprzystawalności do pryncypiów nurtu naturalistycznego. Niewiele zaś mówiono o samych poszkodowanych. To najlepiej pokazuje, jak trudno sprawić, by problemy związane z wykorzystywaniem pracowników w winiarstwie przebiły się do szerszej świadomości.
Nowoczesne niewolnictwo
Ostatecznie przed kilkoma miesiącami Valentina Passalacqua została oczyszczona z zarzutów. Nie znaczy to jednak, że pod względem poszanowania praw socjalnych uprawa winorośli w południowych Włoszech jest rajem dla pracowników. Caporalato, a więc praktyka zatrudniania na czarno imigrantów za bardzo niskie stawki, o której część winomanów usłyszała po raz pierwszy w kontekście sprawy Passalacquy, ma w winiarstwie wieloletnią tradycję. Kluczowe dla zrozumienia tego procederu są nie tylko stawki znacznie niższe niż płaca minimalna. Także niewolnicze warunki zakwaterowania, dyskryminacyjne traktowanie pracowników oraz brak świadczeń socjalnych. Wiele włoskich organizacji pozarządowych opisuje caporalato jako rodzaj nowoczesnego niewolnictwa.
Jedna z takich organizacji – Milan Center for Food Law and Policy – szacuje, że aż 25 proc. osób zatrudnionych w Europie na roli pracuje na czarno. Odsetek ten wynosi w niektórych krajach aż 60 proc. Jeśli ktoś pomyślałby, że ten proceder istnieje jedynie na Południu, jest w błędzie. W pracy przy uprawie tulipanów w Holandii aż 40 proc. pracowników to szara strefa. Jeśli dodamy do tego napływ kolejnych fal imigrantów (we włoskim rolnictwie ich liczba wzrosła w ostatniej dekadzie o 90 proc.), okaże się, że proceder eksploatacji pracowników pozbawionych możliwości podjęcia legalnej pracy rośnie w siłę.
Na czarno
Niemieccy naukowcy Stefan Seifert i Marica Valente napisali w 2018 roku artykuł Oferta, której nie możesz odrzucić? Agromafie i praca migrantów w winnicach w południowych Włoszech, który jest rzadkim studium dotyczącym caporalato w winnicach. Źródła nasilenia się tego zjawiska autorzy szukają w Arabskiej Wiośnie z 2011 roku. W jej wyniku do Włoch dopłynęło 64 tys. imigrantów bez legalnych papierów. By przedostać się do Niemiec lub Szwecji, potrzebowali pieniędzy i fałszywych lub oficjalnych dokumentów. Jedno i drugie oferowali im caporali, czyli przestępcy dostarczający nielegalną siłę roboczą farmerom. Zasadą jest, że pracownicy przekazują im około połowy swojej dniówki w zamian za transport, jedzenie i mglistą perspektywę otrzymania pozwolenia na pobyt.
Seifert i Valente przytaczają dane, według których w Apulii aż 70 proc. zatrudnionych w rolnictwie pracuje na czarno. W tym regionie, a także na Sycylii, w latach 2011 i 2012 nastąpił w sektorze winiarskim nagły wzrost wydajności pracy rzędu 11 proc. Odpowiada to 21 tys. pełnoetatowych pracowników ekstra. Winiarstwo miało się okazać dla caporalato szczególnie łakomym kąskiem. Chodziło przede wszystkim o sezonowość i niskie wymagania, które ograniczają siłę przetargową pracowników i umożliwiają ich zastępowalność.
Nie tylko Włochy
Ktoś powie: Apulia to peryferie Europy, w bardziej cywilizowanych regionach to byłoby niemożliwe. Błąd. W zeszłym roku sześć osób i trzy firmy stanęły przed sądem w Reims w sprawie o wykorzystywanie migrantów do zbioru winogron dla dużych domów szampańskich. Początkowo obiecano im godziwą pensję i warunki, ale rzeczywistość okazała się inna. „Scenariusz był dobrze przemyślany (…) Robotnicy wyjechali vanami z Paryża, Amiens czy Chartres do Szampanii, gdzie zostali zakwaterowani w niedopuszczalnych warunkach. (…) Byli stłoczeni po piętnaście lub dwadzieścia osób w pokoju, w niehigienicznych pomieszczeniach, bez dostępu do węzłów sanitarnych; niedożywieni, pracowali ponad dwanaście godzin dziennie za niewielkie wynagrodzenie”– tak relacjonowała tamte wydarzenia w wywiadzie dla Le Figaro Sylvie Ody, przewodnicząca Komitetu Przeciwko Współczesnemu Niewolnictwu.
Na ławie oskarżonych zasiedli jedynie przedstawiciele agencji rekrutującej pracowników. Producenci zaprzeczyli, by mieli jakąkolwiek wiedzę o tych praktykach, i nie ponieśli żadnych konsekwencji. Francuski dziennik przypomniał też, że w 2014 roku żandarmeria odkryła w Szampanii miejsce zakwaterowania pracowników z Polski, również mieszkających w fatalnych warunkach.
Ameryka Południowa i Afryka
Z biedą w winiarstwie najbardziej kojarzone są jednak Chile i RPA. W tym pierwszym kraju upadek wielu spółdzielni winiarskich w czasach Pinocheta sprawił, że niektórzy winogrodnicy do dziś żyją na granicy ubóstwa. Eksploatacja pracowników w RPA ma jeszcze głębsze źródła. W schedzie po apartheidzie państwo południowoafrykańskie otrzymało ogromne rozwarstwienie społeczne i tradycję paternalistycznych stosunków pracy. W wielu winiarniach przełożyło się to m.in. na niskie płace, złe warunki mieszkaniowe pracowników i problem alkoholizmu. Unormowaniu tej sytuacji nie sprzyja pandemia ani ceny południowoafrykańskiego wina sprzedawanego luzem, które należą do najniższych na świecie.
Jak podaje Centrum Badań nad Międzynarodowymi Korporacjami (SOMO), wino luzem to aż 60 proc. win eksportowanych z RPA. Trafia na najniższe półki supermarketów, głównie w Niemczech, Wielkiej Brytanii i Holandii. To m.in. sprawia, że w sektorze winiarskim RPA płace są nierzadko niższe od minimalnej. Jakby tego było mało, wielu pracowników jest uzależnionych od pracodawców. Tylko u nich może znaleźć dach nad głową – alternatywa mieszkaniowa w okolicy dużych winiarskich farm praktycznie nie istnieje. Zatem oznacza to życie pod ciągłą presją eksmisji. Pracownicy skarżą się też na niebezpieczne przechowywanie i stosowanie pestycydów oraz na nieufność pracodawców wobec związków zawodowych. Na to wszystko nałożył się postpandemiczny kryzys, który dla winiarstwa RPA okazał się szczególnie dotkliwy. W wyniku serii lockdownów i rozporządzeń wprowadzających czasową prohibicję doszło do masowych zwolnień. Pracownicy, którym ograniczono dochody, zostali pozostawieni przez państwo samym sobie.
Kto powinien być fair?
Jak podaje brytyjska Fairtrade Foundation, na RPA przypada 2⁄3 sprzedaży win sygnowanych certyfikatem Fairtrade. Inne ważne kraje na mapie sprawiedliwego łańcucha dostaw to Argentyna i Chile. Wśród praktyk, jakie promuje ruch fair trade, jest zapewnienie pracownikom i małym winogrodnikom godziwych płac i przyzwoitych warunków pracy. Chodzi też o ochronę praw pracowniczych, takich jak możliwość zrzeszania się w związkach i zbiorowe negocjowanie stawek. W 2019 roku w samej Wielkiej Brytanii sprzedano ponad 20 mln litrów wina ze znakiem Fairtrade. Na pierwszy rzut oka to dużo. Ale w 38 organizacjach ruchu fair trade rozsianych po świecie zrzeszonych jest tylko 5,5 tys. pracowników i winogrodników. To kropla w morzu. Porównajmy to sobie choćby z szacunkami mówiącymi, że w samym RPA w pierwszym etapie pandemii pracę straciło 100 tys. ludzi zatrudnionych w sektorze winiarskim.
Być może jest tak dlatego, że producenci odczuwają niewielką presję rynku. Kupując w supermarkecie wino z RPA za 11 zł, które wcześniej zostało zabutelkowane w Niemczech, nie zastanawiamy się, jaka część tej kwoty pozostaje w rękach producenta. Nie mówiąc już o jego pracownikach. Sącząc primitivo za 20 zł, wolimy mieć przed oczami obraz sielskich pagórków niż wielkich, płaskich jak naleśnik apulijskich farm, na których od rana do wieczora pracują imigranci. Jako konsumenci nie jesteśmy gotowi na rysy pojawiające się na wyidealizowanym obrazie winiarstwa zdominowanego przez pasjonatów zawdzięczających sukces własnej pracy.
Dopóki nie zrozumiemy, że wino nie jest spójną kategorią, ale zlepkiem wielu, także nieetycznych praktyk, dopóty dziesiątki tysięcy niewidzialnych pracowników będą żyły w ubóstwie.